Matka Boska Częstochowska i św. Jan Paweł II wśród aborygenów w buszu
Z pewnością jest wiele sposobów, aby wytłumaczyć, jak pamiątkowe obrazki z Janem Pawłem II w objęciach Matki Boskiej Częstochowskiej się tam znalazły. Może to zwykły zbieg okoliczności, może niebiańska ingerencja. A może staranne połączenie obu.
Kiedy mały, jednosilnikowy samolot ląduje w środku północnoaustralijskiego buszu, pierwsza rzecz, jaka wita przybysza, to intensywny kolor ziemi. Czerwony wiatr, jak miejscowi nazywają unoszący się pył, trwale przylega do skóry i ubrania. „Po pewnym czasie nabierzesz koloru tej ziemi” - zapewnia minie ojciec Leo, który przyjechał odebrać mnie z lotniska. Jego terenowa toyota ostatni raz była biała, gdy przed paroma latami opuszczała salon samochodowy w oddalonym o dwanaście godzin jazdy mieście Darwin.
Leo jest misjonarzem pracującym od ponad dwudziestu lat wśród aborygenów. Rodowity Australijczyk, o korzeniach, jak sam przyznaje, irlandzko-niemieckich. Nie wyklucza, że może w nim krążyć odrobina polskiej krwi. Przywitał mnie smażoną kiełbasą oraz kapustą. Może faktycznie polskość w nim krąży.
Przez najbliższe dwa miesiące mała plebania w wiosce Wadeye będzie moim domem. Za kilka dni sędziwy już misjonarz poleci na długo wyczekiwany urlop, a ja będę go zastępował. Ilość spraw, które planuje załatwić, wzbudza we mnie podejrzenie, czy aby na pewno chce wrócić. Oczywiście, gdy żegnam go wsiadającego do samolotu, zapewnia, że niedługo się spotkamy i że będziemy w kontakcie. Wierzę mu na słowo.
Perspektywa bycia jedynym kapłanem w tej części australijskiego buszu tylko przez moment napełnia mnie dumą. Zaraz przychodzi otrzeźwienie. Blisko trzytysięczna wspólnota, nie licząc kilku oddalonych osad, posługująca się siedmioma różnymi językami, z całym bagażem plemiennych problemów i animozji spoczywa teraz na moich nieprzygotowanych barkach.
Przyjeżdżając do Australii, na ostatni etap jezuickiej formacji zwany trzecią probacją, wiedziałem, że czekać mnie będzie kilkutygodniowe, duszpasterskie wyzwanie. Jednakże egzotyczność buszmeńskiej parafii wydawała się wykraczać poza standardowe ramy. Już pierwszej niedzieli, w wiosce Pulampa, oddalonej o około dwie godziny drogi od Wadeye dowiaduję się, że miejscowa wspólnota od prawie trzech lat czeka, aby ich dzieci przystąpiły do pierwszej komunii. Wpierw pandemia, potem przedłużająca się pora deszczowa skutecznie uniemożliwiały organizację tej uroczystości.
Eucharystię sprawuję pod skromnym, metalowym zadaszeniem, pierwszy raz od blisko trzydziestu sześciu miesięcy. Miejscowa katechetka, wysoka, szczupła, starsza aborygenka, przez cały ten okres gromadziła ludzi na wspólnej niedzielnej modlitwie różańcowej, czekając na moment, gdy w końcu przyjedzie ksiądz. Zniecierpliwionej gromadce lokalnych urwisów obiecywała, że już niedługo przyjmą Łaka-nini (w języku Murinpata Syna Bożego) do ich serca.
Ustaliliśmy, że długo wyczekiwana chwila nastąpi w uroczystość Bożego Ciała. Trudno o lepszy moment na pierwszą komunię. Mieliśmy przed sobą jeszcze cztery niedziele, by ostatecznie przygotować dzieci do sakramentu. Miejscowi wyraźnie przeżywali zbliżającą się uroczystość. „To będzie święto całej wioski” - zapewniał mnie starszy mężczyzna o długich białych włosach i bujnej brodzie. Dodawał, że dzieci będą tradycyjnie wymalowane i że mnie również przysługuje konkretny wzorek z czerwonej glinki, naniesiony na twarz.
Fot. materiały nadesłanePewnie należało ustalić całość celebracji z ojcem Leo, ale w wiosce zasięg telefonii komórkowej mizerny, a gdy jest, to nagrany głos sędziwego misjonarza informuje radośnie, że go nie ma i że odpoczywa. Jak mało kto zasłużył na chwile wytchnienia. Przypominam sobie, co powiedział mi przed wyjazdem: że teraz ja będę proboszczem w buszu i mogę śmiało robić to, co uważam za właściwe. Może śmiałości nie miałem zbyt wiele, ale przekonanie, że pierwsza komunia dla blisko dwudziestu aborygeńskich dzieciaczków musi być, było obecne.
Na dzień przed ustalonym datą, uroczystością Bożego Ciała, dostałem informację, że część dzieci nie będzie mogła dojechać z odległych wiosek, gdyż zepsuł się samochód. Cóż robić, siła wyższa. Przenieśliśmy nasze świętowanie na kolejny tydzień ufając, że do tego czasu pojazd zostanie naprawiony. Tak też się stało. Wczesnym rankiem, w niedzielę, gdy byłem już w połowie drogi do wioski Pulampa, uświadomiłem sobie, że nie mam żadnego pierwszokomunijnego podarunku. W idealnym świecie każde z dzieci powinno dostać egzemplarz Pisma Świętego wraz z ładnie oprawionym dyplomem, na którym Jezus wręcza klęczącej gromadce Komunię Świętą. Cóż, idealny świat jest gdzieś indziej, a tu jest środek północno-australijskiego buszu i ciężko o dobrze zaopatrzony sklep z dewocjonaliami.
Pod metalowym zadaszeniem czekała już cała wspólnota. Grupa pierwszokomunijnych dzieci ruszyła w pochodzie przez wioskę. To było coś fantastycznego. Śpiew, taniec, szczególna celebracja. Nawet wioskowym psom udzieliła się ta atmosfera i w zwartej grupie podążały za kolorowo wymalowaną procesją. Bez wątpienia to był ten dzień, w którym Łaka-nini przyszedł do ich serc. Starsza aborygenka zaczepiła mnie przed rozpoczęciem Mszy Świętej. „Mam pytanie do ojca” – pośpiesznie wyszeptała. Przeczuwając, o co może chodzić, chciałem już powiedzieć, że niestety, z przyczyn niezależnych, dyplomów ani książeczek nie będzie. Może za rok.
Okazało się jednak, że sprawa była inna. W kopercie, którą trzymała, były obrazki, które chciała wręczyć dzieciom jako pamiątki pierwszej komunii. Twierdziła, że nie do końca wie, skąd są i woli się upewnić, czy są one właściwe. Koperta leżała od dłuższego czasu w szkolnym gabinecie. Szybko zerknąłem na grafikę. Przedstawiała św. Jana Pawła II wtulonego w objęcia Matki Boskiej Częstochowskiej. Przypadek? Nie można tego wykluczyć. A może podrzucił je sędziwy misjonarz Leo, wiedząc, że pewnie dotrę do tej wioski?
Włożyłem obrazki do koperty, zapewniając, że będzie to wspaniała pamiątka, zwłaszcza, że pochodzę z tego samego kraju co święty papież. Faktycznie, dzieci ucieszyły się z podarunku. Dobrze się czułem z myślą, że skoro wierzymy w świętych obcowanie, to australijski busz nie stanowi przeszkód, by doświadczyć nieoczekiwanej niebiańskiej ingerencji. „A na pamiątkę masz tu obrazeczek” – mówiłem, wręczając kolorowy kartonik świątecznie wymalowanej grupie pierwszokomunijnych dzieci. Został jeden. Zatrzymałem go dla siebie. Dla mnie również była to pierwsza komunia święta. W buszu, w prostocie, w radości ze św. Janem Pawłem II oraz Matką Boską Częstochowską.
Skomentuj artykuł