Mój stan był beznadziejny. To, że żyję i mogę chodzić, zawdzięczam Stefanowi Wyszyńskiemu [ŚWIADECTWO]

fot. Julia Caesar / Unsplash
Anna

Kiedy na chwilę odzyskałam przytomność, leżąc na jezdni, zobaczyłam, że trzymam w zakrwawionej lewej ręce swój różaniec, z którym nie rozstawałam się, wychodząc z domu. Ponownie odzyskałam przytomność po upływie doby od wypadku, a moją pierwszą refleksją, gdy chodzi o ratunek, było zwrócenie się do Sługi Bożego - Księdza Prymasa Wyszyńskiego. [ŚWIADECTWO]

Wypadek komunikacyjny miałam 17 listopada 2001 roku. Na przejściu dla pieszych potrącił mnie samochód jadący z lewej strony, przerzucił o jedenaście metrów dalej, pod koła samochodu jadącego z prawej strony, który przejechał po mnie. Także dane z karty informacyjnej, które załączam, mówią o powadze stanu zdrowia, a nawet zagrożeniu życia.

Kiedy na chwilę odzyskałam przytomność, leżąc na jezdni, zobaczyłam, że trzymam w zakrwawionej lewej ręce swój różaniec, z którym nie rozstawałam się, wychodząc z domu. Jadąc do pracy, także w pracy i w każdej wolnej chwili, na przykład jadąc tramwajem, miałam zwyczaj trzymać lewą rękę w kieszeni, aby modlić się na różańcu.

DEON.PL POLECA

W chwili wypadku jechałam do pracującego męża z obiadem. Spojrzawszy na różaniec, wiedziałam, że Matka Boża ocaliła mi życie. Dalej też miałam w sobie pełne pokoju pragnienie życia. Czułam się potrzebna mężowi i pacjentom. Karetka reanimacyjna przyjechała szybko, pamiętam, że jechałam na sygnale do szpitala. Mąż później podziękował tej ekipie z karetki, a oni byli zdziwieni, że nie mam amputowanej nogi!

Podobnie powiedział mojej mamie na wizycie pan ordynator: "nogi w takim stanie amputujemy po około trzech dniach". To od nich mąż dowiedział się, że "byłam już zimna" i że mnie reanimowali na miejscu do godziny. Na izbie przyjęć szpitala pytającemu o mnie mężowi dawali niewiele szans na moje przeżycie! Dlaczego - nie będę pisać, bo jest mi trudno.

Na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej leżałam pięć dni, a już na drugi dzień, gdy przyszła do mnie wiceszefowa z pracy, z rurkami od respiratora w nosie, z podłączonymi aparatami pytałam, czy będę mogła wrócić do pracy! Mama mogła mnie odwiedzić dopiero po około dwóch miesiącach. Ze wzruszenia, że widzi mnie żywą, choć tak bardzo okaleczoną, płakałam. Mama była dzielna. Pani salowa powiedziała mi pewnego razu: "Ma pani przystojnego syna". A to był mój mąż. Tak bardzo zniszczyło mnie cierpienie.

Później po tym szpitalu osiem miesięcy spędziłam w domu, na ortopedycznym łóżku, z zakazem nawet opuszczania nóg. Bardzo doświadczyłam przyjaźni, bo wtedy przyjaciele pomagali mi ofiarnie w domu. Ogromnie dużo zawdzięczam kuzynce i mojej pacjentce, które mnie pielęgnowały pod nieobecność męża. Poprosiłam o dorobienie pięciu kompletów kluczy, a szósty był w sklepiku naprzeciw - dla odwiedzających mnie bez uprzedzenia.

Jeśli chodzi o moje relacje z mężem, mogę powiedzieć, że trzy lata związane z wypadkiem, który nam pokrzyżował plany rodzicielskie, były dla nas najczulszym okresem naszego małżeństwa. Gdy przez tyle miesięcy leżałam unieruchomiona na domowym łóżku, mąż był dla mnie bezgranicznie oddanym opiekunem (ma na imię Józef). Kiedy przychodził po pracy, zastawał moje dwa pełne baseny pod łóżkiem i wynosił je z humorem. Często musiałam być transportowana na konsultacje, więc znosił mnie po schodach na swoich plecach. Jadąc ze mną później wózkiem inwalidzkim, nie wstydził się za mnie, nie było w nim żadnego zniecierpliwienia.

Drugą, po mężu, osobą wspierającą mnie w cierpieniu, był mój wspaniały szef - ordynator szpitala Dietla, dr S., który zapewniał mnie, że praca na mnie czeka! Jego empatyczna postawa i spokojne zachowanie mobilizowały mnie do rehabilitacji, aby znów być przydatną moim pacjentom.

Wiele miesięcy trwało poszukiwanie specjalisty, który by się podjął mojego dalszego leczenia. Myśleliśmy, że słynny na całą Polskę chirurg ze Śląska pomoże mi (były już nawet konsultacje i promesa NFOZ), ale jednak nic z tego nie wyszło. A nareszcie nasi przyjaciele ze sklepiku naprzeciw, współczujący mi długiego leżenia z nogami do góry (obie były bowiem niezrośnięte, a z lewej ciekła ropa), postanowili mi pomóc. Skromna pani Urszula zwróciła się dla mnie o pomoc do znanego w Krakowie z dobrych operacji, a także z zaangażowania w duszpasterstwo służby zdrowia i uczestnictwo w pielgrzymkach - chirurga ortopedy, pana doktora Juliana D. - ordynatora w szpitalu im. Stefana Żeromskiego w Krakowie, który nie odmówił pomocy.

Pamiętam pierwsze spotkanie z panem ordynatorem. Mąż poprosił o wyleczenie mnie, ale nadmienił, że mam zakażenie proteusem i gronkowcem. Pan ordynator spokojnie i autorytatywnie powiedział: "Nie interesuje mnie zakażenie, tylko dlaczego nie zrastają się kości. Przyjmę panią" (z tego co wiem, zakażona kość nie zrasta się…). Jako mądry lekarz i miłosierny samarytanin pochylił się nad moim cierpieniem i podał mi rękę w niedoli. Przeprowadził dwie operacje, a każda polegała na zespoleniu podudzi gwoździami śródszpikowymi blokowanymi oraz na dekortykacji, a także na przeszczepach kostnych i fibulektomii.

Gdy po upływie doby od wypadku odzyskałam przytomność na OIOM-ie, moją pierwszą refleksją, gdy chodzi o ratunek, było zwrócenie się do Sługi Bożego - Księdza Prymasa Wyszyńskiego. Zaufałam! I ta ufność, że będzie dobrze, pozwoliła mi przeżyć rekonwalescencję bez większych wahań zdrowotnych. Był we mnie pokój. A lekarze na obchodach często kazali mi poruszać palcami i stopami, sprawdzając, czy mam nieprzecięte nerwy. Ja wierzyłam, że będę chodzić, choć może nie tak szybko, jak kiedyś.

I tak się stało! Kości się zrosły, mam wyjęte gwoździe, chodzę bez pomocy kul. Obecnie według ZUS-u jestem częściowo zdolna do pracy. A dr D. nie dawał mojemu mężowi żadnej nadziei na pozbycie się tych bakterii, które toczyły mi nogę.

Nadmienię, że w podobnej, jeśli nie identycznej sytuacji jak ta, która mnie się przydarzyła, jest współpacjentka ze szpitala, moja sąsiadka z sali, z którą utrzymuję kontakt. Obie byłyśmy zakażone po kolei tymi samymi bakteriami. Ona ma nogę coraz krótszą, ciągle skrobaną kość i cieknącą ropę, z trudem chodzi o kuli po izbie, nie może wsiąść do autobusu, a ja teraz tańczę, jeżdżę na rowerze i czasem podbiegam do tramwaju, autobusu i chcę wrócić do pracy.

Swój przypadek uważam za uzdrowienie za przyczyną Sługi Bożego - księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego.

***

Jeśli przeżyłeś/przeżyłaś/przeżyliście coś podobnego, poniższy formularz jest od tego, aby się tym podzielić. Niech również Twoje/Wasze świadectwo stanie się tym, co utwierdzi wiarę innych!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Mój stan był beznadziejny. To, że żyję i mogę chodzić, zawdzięczam Stefanowi Wyszyńskiemu [ŚWIADECTWO]
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.