W najtrudniejszych chwilach modliłam się do św. Rity. Tylko ona dodawała mi sił
Życia nam nie starczy, by wyrazić wdzięczność zarówno Świętej, jak i wszystkim, którzy trwają i trwali na modlitwie w naszej intencji.
Święta Rita – wielka i potężna, a zarazem łagodna, pokorna i bliska każdemu z nas. Jak wiele Jej zawdzięczamy… Życia nam nie starczy, by wyrazić wdzięczność zarówno Świętej, jak i wszystkim, którzy trwają i trwali na modlitwie w naszej intencji. Nasza przyjaźń ze św. Ritą rozpoczęła się w 2003 roku. Modlitwę za Jej wstawiennictwem otrzymałam, będąc jeszcze na studiach, i od pierwszego momentu po jej odczytaniu wiedziałam, że nie pozostanie mi obojętna. Uderzający był ogrom pokoju w sercu, który zawsze następował po modlitwach do Świętej. Rita stała się towarzyszką mojej codzienności. Na początek znalazła mi męża, trochę nad nim pracowała w międzyczasie, ale efekt jest naprawdę bardzo zadowalający.
Pierwsza ciężka próba dotknęła nas jeszcze przed ślubem – po licznych konsultacjach lekarskich podejrzewano u mnie guza przysadki mózgowej. Kolejne badania wykazały całościowy niedobór praktycznie wszystkich hormonów. Lekarz dopytywał, jak to możliwe, że jeszcze funkcjonuję. Badania powtórzono – wyniki bez zmian. Nie otrzymywałam żadnych leków, ponieważ najpierw trzeba było zdiagnozować przysadkę. Trwał wyścig z czasem. Komplet badań, modlitwy do Rity – dniem i nocą, nieustannie, zapewnienia od przyjaciół o trwaniu na modlitwie… Minęły trzy długie miesiące. Guza wykluczono, ponowiono badania i ku zdziwieniu lekarzy okazało się, że absolutnie wszystkie hormony mieszczą się w normie! Z medycznego punktu widzenia lekarz nie potrafił tego wyjaśnić. Ale nam nie potrzeba było wyjaśnień. Kolejna próba nadeszła chwilę później – mój przyszły mąż zapadł na kłębuszkowe zapalenie nerek. Stan był ciężki, nerki praktycznie nie podejmowały pracy. Ślub zawisł na włosku. Lekarze nie byli w stanie określić, czy Rafał będzie mógł opuścić szpital, by móc ślubować mi miłość. Prosiliśmy o wsparcie modlitewne, sami trwaliśmy na nieustannych modlitwach do Rity. Wyniki zaczęły się polepszać. Był cudowny ślub i wspaniałe wesele, które całe przetańczyliśmy. Wkrótce po ślubie okazało się, że będziemy rodzicami! Cud! Jakaż to była radość – i zaskoczenie, bo w czasie terapii ratującej nerki mąż otrzymał silne leki powodujące niepłodność. Niestety, na początku czwartego miesiąca ciąży serduszko naszego Maleństwa przestało bić. Czas stanął. Nasze serca też przestały tętnić życiem. Nie byłam w stanie podjąć żadnej rozmowy i z ludźmi, i z Bogiem. Prosiłam tylko cicho Ritę, by nas przez to przeprowadziła.
W kolejnych dniach zaczęłam odmawiać nowennę, od rana do nocy, bez ustanku – tylko Rita, Rita, Rita…
Tylko Ona dodawała mi sił, tylko Jej byłam w stanie oddawać łzy i cierpienie. Po trzech tygodniach udaliśmy się do oczyszczającej spowiedzi. Trafiliśmy na wspaniałych spowiedników. I mąż, i ja usłyszeliśmy dokładnie to, czego potrzebowaliśmy. Stanęliśmy na nogi. Zaczęliśmy żyć… Bez Rity nie dalibyśmy rady… Minęły cztery miesiące, kolejna ciąża, kolejny wielki CUD, znów wielka radość, niestety przeplatana strachem. Oddaliśmy wszystko Jezusowi za wstawiennictwem św. Rity. Ciąża trudna, problemowa, ale i cudowna. Z każdej strony płynęły zapewnienia o modlitwach w naszej intencji. Każdego dnia czuliśmy niemal namacalnie to wielkie wsparcie. Po dziewięciu miesiącach urodził się śliczny, ważący cztery kilogramy Michałek. Okaz zdrowia. Z utęsknieniem czekaliśmy na moment wyjścia ze szpitala do domu. Wszyscy wychodzili, przyjeżdżali tatusiowie z kolorowymi balonami… Tylko naszego wypisu nie było. Pojawiła się za to pani pediatra z informacją, że Michałek ma złe wyniki (miał stan zapalny w organizmie) i musi zostać na oddziale noworodkowym. Mnie wypisano. Nie mogliśmy przebywać z dzieckiem całą dobę na oddziale, co powodowało w nas coraz to większą rozpacz. Pozostawienie upragnionego dziecka pod opieką obcych ludzi… I znów Rita przybyła z pomocą. I znów przyjaciele nie zawiedli – trwali na modlitwie bez wytchnienia… Dziecko dostało antybiotyk, nie było wiadomo, jak jego organizm zareaguje. Lek okazał się trafiony. W dziesiątej dobie życia Michasia całą szczęśliwą rodziną opuściliśmy szpital!
Sielanka nie trwała długo. Pół roku później mąż miał wypadek w pracy – zmiażdżono mu prawą rękę, w wyniku czego konieczna okazała się amputacja wskazującego palca. Po trzech dniach chirurg oglądający ranę stwierdził obecność plam wskazujących na początek martwicy, którą trudno powstrzymać i która w efekcie może doprowadzić do amputacji dłoni lub nawet całej ręki. Ciemna noc. Strach, łzy i nagły pokój – Jezusowy, w darze od Rity. Minęły dwa kolejne długie dni. Cud, dla lekarzy niewytłumaczalny – po martwicy ani śladu! Ręka została uratowana! Kolejny cud uratowania dłoni przez Ritę! Pacjent został wypisany do domu. A my do dziś nie przestajemy dziękować Bogu, Ricie i Przyjaciołom – także z kwileckiej wspólnoty – za czuwanie i obecność.
***
Jeśli przeżyłeś/przeżyłaś/przeżyliście coś podobnego, poniższy formularz jest od tego, aby się tym podzielić. Niech również Twoje/Wasze świadectwo stanie się tym, co utwierdzi wiarę innych!
Skomentuj artykuł