Koniec z plemienną moralnością
John L. Allen Jr, watykanista: Jeszcze 10 lat temu mogliśmy mówić o braku spójnej polityki Kościoła wobec problemu pedofilii. Dziś problemem jest brak woli i determinacji, by odpowiednią politykę wcielać w życie.
John L. Allen Jr: Możemy mówić o wyraźnym zwrocie w polityce Watykanu, trzeba będzie jednak wciąż uważnie przyglądać się, w jakim stopniu przełoży się on na praktykę w różnych częściach świata. Gorzkie doświadczenia ostatnich lat uczą nas niestety, że najsurowsze nawet strategie i przepisy na nic się zdają, jeśli ten czy tamten biskup nie ma ochoty ich stosować.
Czy Kongregacja Nauki Wiary naprawia dzisiaj własne błędy? Niedługo minie dziesiąta rocznica podpisania przez jej ówczesnego prefekta, Josepha Ratzingera, listu "De delictis gravionibus", w którym uznaje się informacje o najcięższych przestępstwach popełnionych w Kościele za tzw. "tajemnicę papieską".
Dokument ten nie zabrania ujawniania władzom świeckim informacji o przestępstwie popełnionym przez duchownego. Reguluje natomiast wewnętrzne procedury dyscyplinarne. Rzecz w tym, że kiedy list ten powstawał, Watykan nie miał jeszcze wypracowanej żadnej polityki współdziałania z władzami świeckimi. Zmiana, której jesteśmy świadkami, polega na tym, że ta polityka właśnie powstała. Szkoda, rzecz jasna, że dzieje się to tak późno, że przez te dziesięć lat musiało wydarzyć się tak wiele tragedii. Ale zgodzi się pan ze mną, że lepiej późno niż wcale.
A może rację ma o. Klaus Mertes SJ, rektor Kolegium Kanizjusza w Berlinie (gdzie w latach 70. dochodziło do molestowania uczniów), mówiąc: "My reprezentujemy stronę sprawcy! Nie twierdzę, że wszyscy jesteśmy sprawcami. Ale jesteśmy częścią systemu, w którym zdarzały się przypadki pedofilii. Nie możemy badać i kontrolować sami siebie. Stajemy się wówczas niewiarygodni!"?
Jest w tym sporo racji. Kiedy kapłan lub inny przedstawiciel Kościoła (bo problem, o którym mówimy, nie dotyczy wyłącznie księży, ale także diakonów, biskupów, świeckich mężczyzn i kobiet pełniących w Kościele rozmaite oficjalne funkcje) napastuje seksualnie dziecko, powinien stać się podmiotem trzech różnych dochodzeń. Pierwsze to dochodzenie kryminalne, które może zaprowadzić go do więzienia, drugie to dochodzenie cywilne, które może skończyć się zasądzeniem odszkodowania, jakie Kościół będzie musiał wypłacić ofierze, jeśli dowiedzie się, że nie potrafił tej osoby odpowiednio nadzorować, trzecie zaś to wewnętrzne dochodzenie kościelne, które może pozbawić sprawcę pracy w ramach instytucji kościelnych, a jeśli chodzi o osobę duchowną, może także oznaczać usunięcie z tego stanu. Wszystkie trzy procedury powinny toczyć się równolegle. Rzecz w tym, by Kościół nie działał tak, jakby ostatnie z wymienionych dochodzeń unieważniało czy zastępowało pierwsze dwa.
Bo wówczas osoby o skłonnościach pedofilskich mogą szukać w Kościele ochrony, której nie miałyby w świecie pozakościelnym?
Instytucje pozakościelne także tworzą podobne strefy ochronne. Ale rzeczywiście istnieje w Kościele coś, co nazwałbym "moralnością plemienną", w ramach której członkowie - by tak rzec - klerykalnego klubu chronią się wzajemnie. Nie różni się to jednak aż tak bardzo od zawodowej solidarności nauczycieli czy policjantów. Jednak to nie policjanci czy nauczyciele roszczą sobie pretensje do bycia moralnym głosem społeczeństwa. Dlatego wobec Kościoła mamy prawo mieć wyższe oczekiwania. Pierwszym krokiem w kierunku odnowy i wyjścia z obecnego kryzysu powinno być właśnie wyjście z owej plemiennej moralności. Zrozumienie, że duchowni muszą sprostać wyższym standardom etycznym niż jakakolwiek inna grupa społeczna.
W dyskursie rzymskiego sympozjum pojawił się tu termin rodem z języka sycylijskiej mafii: "omerta", czyli zmowa milczenia...
Ks. Charles Scicluna, promotor sprawiedliwości zajmujący się z ramienia Kongregacji Nauki Wiary przypadkami pedofilii wśród księży, czyli najwyższy prokurator Watykanu, użył nowego określenia właśnie dla nazwania tego, co nazywam moralnością plemienną. Koniec zmowy milczenia oznacza, że jeśli członek duchowieństwa dopuszcza się seksualnej napaści na dziecko, musi za to zapłacić wysoką cenę.
Czy Kościół jest obecnie w posiadaniu wystarczających prawnych norm i procedur, by sprawiedliwie i skutecznie sądzić osoby podejrzane o molestowanie seksualne?
Prawa i przepisy zawsze można poprawiać i udoskonalać, ale myślę, że odkąd Kościół katolicki przyjął zasadę "zero tolerancji" dla przestępstw na tle seksualnym, możemy już mówić o skutecznych procedurach. Wciąż pozostają do znalezienia lepsze narzędzia, dzięki którym możliwe stanie się pociąganie do odpowiedzialności dostojników Kościoła niestosujących się do ustalonych przepisów.
Wygląda zatem na to, że podstawowym problemem Kościoła nie jest sama tylko pedofilia, ale raczej poważny kryzys posłuszeństwa i odpowiedzialności.
Jeszcze dziesięć lat temu mogliśmy mówić o braku spójnej polityki Kościoła wobec problemu pedofilii. Dziś problemem jest brak woli i determinacji, by odpowiednią politykę wcielać w życie, także wobec zasłużonych, wiekowych już dostojników Kościoła. Prawdziwy problem, przed którym dziś stoimy, to nie to, co zrobić, kiedy kapłan molestuje dziecko. Dziś wiemy już jasno i wyraźnie, że taki człowiek powinien zostać na stałe wykluczony ze stanu duchownego i przekazany w ręce policji. Problemem jest, co zrobić z biskupem, który takich procedur nie zastosuje.
Biskup też podlega odpowiednim przepisom.
Tak, oczywiście, i my tę książkową wiedzę mamy. Nie mamy jednak wciąż jeszcze potwierdzeń, że jest ona realizowana, że biskupi tę odpowiedzialność rzeczywiście ponoszą. Nie musimy zmieniać przepisów, musimy zmienić kulturę, bo w tej, w której żyjemy, biskupi wciąż nie są pociągani do odpowiedzialności zgodnie z przepisami.
Na czym koncentrowały się prace rzymskiej konferencji - na zmianach przepisów czy kultury?
I na tym, i na tym. Oczywiście żadne sympozjum nie ma mocy dyscyplinowania biskupów. Stanowi jednak ważny symbol pewnej kulturowej zmiany nastawienia wobec problemu pedofilii w Kościele.
Czy podana przez kard. Williama Josepha Levadę liczba 4 tys. przypadków molestowania seksualnego przez osoby duchowne w ciągu ostatniej dekady jest dokładna?
Sądzę, że kard. Levada posługuje się precyzyjnymi statystykami. Mówił jednak tylko o czterech tysiącach oficjalnych skarg złożonych bezpośrednio do Kongregacji Nauki Wiary. Oczywiście, to nie znaczy, że przez ostatnie dziesięć lat mieliśmy do czynienia tylko z czterema tysiącami aktów molestowania. W referatach sympozjalnych pojawiały się informacje o 100 tysiącach ofiar w samych tylko Stanach Zjednoczonych.
Mając te liczby przed oczami, trudno uwierzyć w zaskoczenie, o którym mówił Benedykt XVI w rozmowie z Peterem Seewaldem: "To był dla nas wielki wstrząs. Nagle tak dużo brudu. To był naprawdę niemal krater wulkanu, z którego nagle doszło do erupcji ogromnej chmury brudu". Ktoś, kto przez tyle lat siedzi na wulkanie jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary, nie powinien być chyba zaskoczony.
Rzeczywiście, to nie zdarzyło się nagle. Benedykt mówi tutaj o swoim osobistym przeżyciu. Musi pan pamiętać, że przed rokiem 2001 znaczna większość tych przypadków nie została zgłoszona Rzymowi. Zostały ukryte, zlekceważone, przemilczane. Przed 2001 r. biskupi zgłaszali Rzymowi przypadki nadużyć seksualnych tylko wówczas, gdy zdecydowani byli na usunięcie inkryminowanego księdza ze stanu duchownego. Ale takich spraw było bardzo niewiele. Większość biskupów wysyłała księży na leczenie, po którym oni sami meldowali się jako uzdrowieni i gotowi do nowych zadań. Rzym otrzymywał więc przez długie lata bardzo wybiórcze i szczątkowe sygnały o narastającym problemie.
Nie wątpię, że gdy Ratzinger wszedł w posiadanie tej przerażającej wiedzy, dokonała się także w nim samym istotna i trwała przemiana. Byłem wówczas w Rzymie i obserwowałem jego wystąpienia. Do 2001 r. był jednym z wielu oficjalnych watykańskich urzędników z zasady zaprzeczających jakimkolwiek informacjom o skandalu. Pytany wówczas o nadużycia seksualne wśród kleru odpowiadał jak wszyscy: że media poszukują sensacji, że jest kilka tragicznych przypadków, ale nie składają się one na jakiś większy problem. Po owym roku, w którym otworzyła się "szafa z dowodami", ton jego wypowiedzi wyraźnie się zmienił. Wówczas dokonała się konfrontacja z rzeczywistością.
W przełomowym roku 2001 Jan Paweł II wydał list apostolski, w którym zaliczył molestowanie seksualne nieletnich do najpoważniejszych win i przekazał ich osądzenie bezpośrednio Kongregacji Nauki Wiary. Czy to nie był jednak błąd? Im poważniejsza wina, tym większa chyba potrzeba radzenia sobie lokalnie, sprawnie i szybko, a nie centralistycznie.
Teoretycznie tak, ale też właśnie dlatego pojawił się nakaz przekazywania tych spraw do Rzymu, że na poziomie lokalnym nie potrafiono sobie z nimi odpowiednio i skutecznie poradzić. Myślę, że większość z komentatorów jest zgodna co do tego, że dziś Kongregacja Nauki Wiary w osobie ks. Charlesa Scicluny działa bardzo sprawnie. Problem, z którym Kościół musiał się zmierzyć po roku 2001, stworzyli biskupi świadomie unikający właściwych działań w obliczu kolejnych doniesień i nieinformujący o nich Watykanu.
A może wystarczyłoby przeprowadzić reformę władzy sądowniczej w Kościele lokalnym? Z punktu widzenia nowożytnej wizji prawa sąd, w którym władza prawodawcza, sądownicza i wykonawcza znajduje się w ręku biskupa, wydaje się przerażająco średniowieczna.
Zapewne byłoby o wiele prościej, gdyby Rzym nie musiał włączać się w rozstrzyganie spraw mających miejsce w diecezjach. Zareagował, gdy lokalne władze kościelne okazały się bezradne. Inna rzecz, że pedofilia w Kościele nie jest już - i nigdy nie była - lokalnym problemem Stanów Zjednoczonych, Irlandii czy Polski. Jest problemem globalnym i jako taki musi być rozwiązywany globalnie, a to oznacza zaangażowanie Watykanu.
Watykan musiał się zatem włączyć. Jeśli chce pan znać moje zdanie: włączył się o wiele za późno, a znalezienie spójnego rozwiązania dla problemu zabrało mu zbyt wiele czasu.
Jednym z fundamentalnych postulatów ks. Scicluny są zmiany w formacji seminaryjnej. Czy w tym temacie zapadły podczas konferencji jakieś decyzje?
Mówiąc ogólnie, bardzo silny akcent położono na potrzebę "ogólnoludzkiej formacji" przyszłych księży, uwzględniającej także elementy edukacji związanej z dojrzałością psychoseksualną. W niektórych częściach świata jest ona naturalnie wpisana w formację seminaryjną, dla wielu innych jednak jest zupełną nowością.
Czy naprawdę Kongregacja spodziewa się, że wyjaśnienie kandydatom na przyszłych księży, jak wielką krzywdą jest molestowanie seksualne nieletnich (czy kogokolwiek), wpłynie wyraźnie na poprawę sytuacji? Niektóre statystyki pokazują, że więcej niż połowa sprawców takich aktów była w dzieciństwie ich ofiarami... Oni ten ból dobrze znają.
Uważa pan, że to nie pomoże? Może ma pan rację, a może nie - na pewno jednak nie zaszkodzi. Zawsze to jakaś zmiana, krok we właściwym kierunku.
Jednak reformy w formacji seminaryjnej nie dotyczą tylko pogłębienia wrażliwości na krzywdę drugiego. Kongregacja daje dziś jasny i mocny sygnał: ktokolwiek z ludzi Kościoła dopuści się napaści seksualnej na dziecko, zostanie oddany w ręce policji i poniesie wszelkie konsekwencje prawne swojego czynu. To też jest ważny element w edukacji kleryków.
O ile oczywiście te deklaracje znajdują pokrycie w faktach...
Zapewniam pana, że przynajmniej w niektórych krajach, takich jak USA, Wielka Brytania, Irlandia, Niemcy czy Australia, tak właśnie się dzieje. Nie zmienia to faktu, że istnieje ogromna część katolickiego świata, włączając w to zapewne także Polskę, gdzie procedury te jeszcze nie działają.
Coś jednak udało się osiągnąć. Dziesięć lat temu to kraje, których Kościoły ukrywały sprawców przestępstw na tle seksualnym, mogły liczyć na wsparcie Watykanu. Dziś Watykan wspiera te kraje, które realizują zasadę "zero tolerancji".
John L. Allen Jr jest watykanistą, stałym rzymskim korespondentem amerykańskiego pisma "National Catholic Reporter". Autor m.in. dwóch biografii Benedykta XVI i monografii poświęconej Opus Dei.
Skomentuj artykuł