"Zwiewaj stąd, znowu chce cię przebić!". Tak ojciec Pio otrzymał stygmaty
Ból fizyczny jest okrutny, ale jest coś o wiele większego od bólu, co przenika go głębiej niż wszelkie rany. - Chcesz tego właśnie ode mnie? - pyta ojciec Pio.
Wszystko, nawet światło i cisza, wydaje się wchłonięte przez postać, która ukazała się ojcu Pio: drgająca niczym powietrze wokół płomieni, jest zarazem odrębna i mglista. Nie jest uzbrojona, nie wymachuje ostro zakończoną włócznią, gotową uderzyć jak przedtem. Jej dłonie i stopy jednak krwawią, a w boku otwiera się rana, z której krew wypływa niczym woda ze źródła.
Ojciec Pio boi się, jest sparaliżowany: otwarte usta i przerażone oczy. Bezwiednie, instynktownie łączy zjawienie się tej tajemniczej istoty z bólem, którego doświadczył, kiedy ugodziła go włócznią, i dlatego cofa się, kuli ramiona, próbuje zamknąć się w sobie tam, na tym krześle. Ma wrażenie, że ostrze znowu go przeszyło. Oddycha ciężko, jakby biegł, drżą mu ręce, poci się i nie potrafi ruszyć nawet palcem.
- Nie jestem gotowy - szepcze.
Nie jest w stanie patrzeć wprost na postać, która nad nim góruje, ale nie odbiera jej jako zagrożenia. Nie wydaje się, by kierowała nią przemoc, jest nieruchoma i krwawi: nieporuszona, jak gdyby oczekiwała. Wewnętrzny głos woła do ojca Pio, aby uciekał, przypomina mu przeżyte cierpienie. Zdaje się mówić: "Zwiewaj stąd, znowu chce cię przebić!". On jednak się nie rusza, więcej, jego serce się uspokaja. Nagle wydaje się, że czas się zatrzymał. Widzenie ulega zawieszeniu, jak gdyby czegoś wyczekiwało: sekundę, godzinę czy może cały wiek. Nie istnieją dźwięki, nie ma niczego, co by pochodziło z zewnątrz: wszystko wydaje się zamrożone. Zakonnik słyszy tylko bicie własnego serca, które zwalnia, uspokaja się. Tak samo oddech, przedtem nerwowy i przychodzący z trudem, teraz łagodnieje jak u kogoś zasypiającego.
- Chcesz tego właśnie ode mnie? - pyta ojciec Pio.
A jego słowa, choć wypowiedziane szeptem, brzmią donośnie.
- Chcesz tego ode mnie? - powtarza bardziej zdecydowanie.
Pytanie pozostaje jednak bez odpowiedzi, zawieszone w próżni. Wszystko otacza spokój: ojciec Pio odczuwa w sobie i na zewnątrz tylko ciszę, spokój ducha, muśnięcie otaczającego go spoczynku.
- Boję się, choć wiem, że mnie wspomożesz - mówi znowu.
Cisza i spokój, jak latem na polu, o zachodzie słońca. Pewna myśl z Księgi Królewskiej przenika ojca Pio:
"A po ogniu - szmer łagodnego powiewu…". Powiewu będącego szeptem. Teraz rozumie, że odpowiedź zawiera się właśnie w tej ciszy: pochyla głowę i rozkłada ręce.
Czas podejmuje swój bieg, postać rozpływa się niczym mgła o świtaniu. Znowu słychać głosy chłopców na podwórku, dźwięk dzwonka, nawoływanie wieśniaka popędzającego konia.
I właśnie w tej chwili, gdy wydaje się, że wszystko wraca do normalności, ojciec Pio zauważa, że ma przebite dłonie i stopy, a bok w miejscu, gdzie uderzyła go włócznia, jest głęboko rozdarty.
Nagle przeszywa go ból do utraty tchu. Niczym lawina, która odrywa się z góry i stacza na jego ciało i ducha. Ojciec Pio zalewa się łzami pod krucyfiksem przytwierdzonym do balustrady chóru. Ból fizyczny jest okrutny, ale jest coś o wiele większego od bólu, co przenika go głębiej niż wszelkie rany. Spogląda na dłonie zmasakrowane jak gdyby przez niewidzialne gwoździe, które przeszyły je na wylot. Chce wstać, lecz nie może, gdyż stopy tak samo są w straszliwym stanie. Widać wystające z sandałów rozszarpane podbicie stóp: w otworach, kształtem przypominających rozchylone usta, pobłyskuje osocze.
Zakonnik chce coś powiedzieć, ale nie może znaleźć słów.
- Jak Ty... - jąka się - jak Ty, Panie...
Ktoś chodzi po klasztorze, ojciec Pio słyszy kroki na korytarzu i otwierane drzwi. Wpada w panikę, oddycha z trudem, nie chce, aby go widziano. Nie w takim stanie. Usiłuje zrobić krok, ale czuje się, jakby kroczył po ostrym szkle. Przy każdym ruchu krew wypływa z ran jak z odkręconych kraników. Ma wrażenie, że czuje wyciekające życie. Spogląda na ziemię gotów zobaczyć morze krwi, ale wszystko jest suche. Tam, na chórze powinno być świadectwo masakry, jednak podłoga nie nosi żadnych śladów, tak samo drewniane ławki, krzesło: wszystko czyste, w porządku jak zawsze, jak każdego dnia.
- Bóg... tu, w życiu wszystkich... w ciszy. Ale we mnie...
Wiele myśli naraz, niekontrolowane emocje przemieszane z nagłym bólem poranionego unerwienia i mięśni.
Ojciec Pio wstaje z krzesła z olbrzymim wysiłkiem. Idzie, powłócząc nogami i zaciskając zęby. Płacze. Krok po kroku, chce dojść do swojej celi.
"Nigdy do niej nie dotrę" - myśli. Z trudem oddycha, opiera się o ścianę, aby nie upaść, i natychmiast się cofa, gdyż dłonie omdlewają z bólu. Nie może się wyprostować, nie może postawić całej stopy na podłodze: stara się przesuwać oparty jedynie na piętach. Przy każdym oddechu wypływa krew, ale nie rozlewa się po podłodze, nie pozostawia znaków na drodze biednego zakonnika. Mimo to ogląda się zaniepokojony, że zostawia za sobą czerwone ślady - nic z tego.
Pragnie jedynie zamknąć drzwi swojej celi, chce pozostać w ukryciu.
- Modlić się, tylko się modlić. Boże, pozwól mi pozostać w samotności na modlitwie...
W samotności chóru, w ciszy zwykłego poranka zdarzyło się coś niezwykłego. Bez rozgłosu, bez dźwięków trąb ani wiwatujących tłumów.
Ojciec Pio utyka i wlecze się, jęcząc, metr po metrze. Sam, jak sam był Jezus w Getsemani.
Pochylony, jakby niósł ciężki krzyż na ramionach, ładunek cierpienia. Ale też nagromadzone emocje tak wielkie, że gdyby mogły wybuchnąć, zapoczątkowałyby całe galaktyki i wszechświaty: nieskończona tajemnica zamknięta w drobnym przelęknionym zakonniku.
Ostatnie spojrzenie ojciec Pio rzuca na drewniany krucyfiks, na oblicze przepełnione bólem, które teraz bardzo przypomina jego twarz. A jest to spojrzenie tak pełne miłości, że spala wszelki lęk.
Fragment książki: Roberto Allegri'ego "Zanurzony w ogniu. Opowieść o stygmatach Ojca Pio"
Skomentuj artykuł