Dlaczego nie wierzę w bozię?
Irytuje mnie od zawsze określenie "bozia" wypowiadane przez dorosłych ludzi. Mam wrażenie, że znamy zupełnie innego Boga. Mój bozią nie jest.
Podczas tegorocznej wizyty duszpasterskiej mój 5-letni synek stwierdził, że nie ucałuje krzyża (na Kaszubach ksiądz bierze ze stołu krzyż i podaje każdemu domownikowi do ucałowania). To, jak zachował się ksiądz, było dla mnie balsamem na duszę. Powiedział: "Jezusa nie trzeba się bać, On cię bardzo kocha".
Znam trochę tego kapłana, nie zaskoczył mnie. Raczej urzekł i sprawił, że zaufałam mu jeszcze mocniej niż wcześniej, a z moim zaufaniem jest od lat tak, że trzeba sobie je wypracować.
Powiedział jednak coś, co mnie poruszyło. Wychodząc, zostawił mi w dłoni kartkę, która była na dobitkę… Słowa "Jesteśmy jedyną Biblią, którą narody czytają jeszcze" są mi bardzo, bardzo bliskie. Moje serce od wielu tygodni nurtuje pytanie - czego chcesz ode mnie Panie?
Moje życie wiary wygląda tak, że zadaję bardzo konkretne pytania. Zawsze dostaję odpowiedź. Gdy jakiś czas temu odpowiadałam tutaj na pytania o spowiedź, opowiadałam w jaki sposób znalazłam stałego spowiednika. Zapytałam Jezusa, pokazał mi, mam. Tak, to może tak wyglądać.
Jaki jest Bóg, w którego wierzę? Dlaczego wierzę? Dlaczego mój Bóg nie jest bozią?
Irytuje mnie od zawsze określenie "bozia" wypowiadane przez dorosłych ludzi. Mam wrażenie, że znamy zupełnie innego Boga. Mój bozią nie jest.
Miałam w życiu taki czas, że szukałam. Nie miałam nikogo, kto odpowiedziałby na setki moich pytań. Zaczynałam wtedy naukę w nowej szkole, w liceum. Miałam dziwacznego katechetę - tak, teraz tak na niego patrzę. Zadawał nam miliony pytań, prowokował, nijak miało się to do systemu nauczania. Dzięki temu miałam przestrzeń, by pytać, też prowokowałam - i dawał mi odczuć, że mu się to podoba. Często powtarzał też podczas tych dziwacznych dyskusji, że wielu z nas chciałby poznać bliżej, np. w konfesjonale.
Czułam wtedy ból. Od lat nie chodziłam do spowiedzi. Potrzebowałam kogoś, kto nauczy mnie zaufania. Im bardziej potrzebowałam spowiedzi, tym bardziej się jej bałam. I wiedziałam, że ksiądz katecheta nie jest osobą, której potrzebuję, mimo, że był dla mnie ogromnym autorytetem, a może właśnie dlatego.
Przyjaciółka zaproponowała mi wyjazd na rekolekcje do Matemblewa. Jedne, drugie, trzecie. Poznałam Siostry Kanoniczki Ducha Świętego i Dom Samotnej Matki. Wracałam tam przez kolejne kilka lat - za każdym razem przyjeżdżałam
połamana, odjeżdżałam inna, wolna.
Wciąż mi jednak czegoś brakowało.
Pamiętam tę spowiedź po latach. To było pod koniec pierwszej klasy liceum, po kilku miesiącach słuchania świadectw katechety ks. Darka o tym, że Bóg jest i kocha. Po miesiącach jego spojrzeń i przytyków. Wiedziałam, że Pan Jezus dał mi go po to, bym na te przytyki odpowiedziała.
Poszłam do spowiedzi przed świętami Wielkanocnymi, stanęłam w długiej kolejce do jakiegoś księdza emeryta (czy mogłam zrobić coś po ludzku głupszego?). Wyszeptałam na bezdechu to, co leżało mi na sumieniu. A on? Zapytał, jak się czuję i co się stało, że tyle czasu mnie nie było. Pamiętam tę rozmowę. Otworzyła mnie na setki podobnych w późniejszym czasie. Była odpowiedzią na moje modlitwy.
Zaczęłam szukać jeszcze bardziej. To, czego doświadczyłam było na tyle mocne, że utwierdziło mnie w tym, że Jezus nie jest bozią z obrazka. On jest, żyje, opiekuje się mną i czeka aż będę chciała się z Nim spotkać. On chce mnie dotknąć taką jaką jestem, bez retuszu.
Skąd moja determinacja w dbaniu o swój rozwój duchowy? Jak to się stało, że mimo wielu zranień nic mi tego nie odebrało?
Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłam się uwieść…
Liceum było dla mnie trudnym czasem. Bardzo brakowało mi wspólnoty, spowiednika. Co prawda był kapłan, ale okazał się bucem i prostakiem (tak, tacy też się zdarzają, a ja jeszcze wtedy miałam przygłuszony radar na bucowatość). Ta relacja była jedną wielką pomyłką. Jakiś czas temu spotkałam tego kapłana i gdy rzucił w moją stronę komentarz, wiedziałam, że niewiele się zmienił. Uśmiechnęłam się tylko i powiedziałam, żeby dał sobie spokój, bo nadajemy na innych falach. Mnie jego seksistowskie żarty jakoś nie bawiły. Wiedział, że nie warto wchodzić mi w drogę, że jestem w stanie zrobić mu wstyd publicznie - odpuścił. Nie, nie chodzi o to, że chciałam być złośliwa, że mam urazę. Chodzi o to, że nie ma we mnie przyzwolenia na pewne zachowania. Kiedyś niestety tak nie było…
Przez ostatnie kilkanaście lat bardzo się zmieniłam. Wiele osób napluło mi w serce. Większość z nich była związana z Kościołem. Z jednej strony nauczyłam się bronić, z drugiej odcinać od takich osób, z trzeciej - przestałam ufać.
Dlatego właśnie słowa ks. Henryka na kolędzie tak mocno mogły mnie dotknąć… Bo wpuściłam go do mojego świata - również sercem. Jakiś czas temu słyszałam kazanie, które mówił na mszy dla młodzieży. Opowiadał o tym, jak Pan Bóg szalenie nas kocha - takich, jakimi jesteśmy. Mówił tak, że dziewczyna przede mną ścierała z policzka łzy.
Pomyślałam, że takich słów mi trzeba. Kiedyś ja byłam taką nastolatką. Zadawałam mnóstwo pytań - sobie i innym. Niewielu potrafiło mi na nie odpowiedzieć, jeszcze mniej pokazywało życiem to, co mówiło ustami. Brakowało mi ludzkiego świadectwa.
Dziś jest mi łatwiej - mam wokół siebie masę wierzących ludzi. Osób, na które zawsze można liczyć. Ludzi modlitwy i czynu. Więc czego chcesz ode mnie, Panie?
Mój Bóg nie jest bozią. Dał mi się poznać jako ktoś prawdziwy. Taki, który kocha i wymaga. Nie jest tyranem, ale najbardziej kochającym rodzicem na świecie. Poznałam Boga, którego mogę o wszystko zapytać. Jest dla mnie Kimś przed kim nie muszę udawać.
Gdy oblałam pierwszy egzamin na prawo jazdy, byłam wściekła. Poszłam na spotkanie duszpasterstwa. Jeden kapłan mówił: "uspokój się, będzie dobrze", drugi duszpasterz wręcz przeciwnie: "wyrzuć to z siebie, chodź, poprzeklinamy razem". Poszłam z drugim, jakie to było uwalniające (dzięki Brachu, nigdy ci tego nie zapomnę!).
Nauczyłam się wtedy, że mogę przed Bogiem krzyczeć, mogę być prawdziwa. Nie muszę na spotkanie z Nim przyklejać uśmiechu. Mogę powiedzieć, że mam dość. Mogę płakać i krzyczeć. Mogę strzelić focha i siedzieć przed Nim tak po prostu.
Jest we mnie ostatnio duże pragnienie, by o Nim mówić. Pytam Go często, jak On to widzi - mam przecież dom, męża, dzieci, obowiązki. Nie mam fizycznych możliwości na dawanie świadectwa gdzieś w kościołach, nie znam zresztą miejsc, gdzie ktoś by mi na to pozwolił. Wracają wtedy do mnie słowa z obrazka: Jesteśmy jedyną Biblią, którą narody czytają jeszcze.
Pytałam Go na rekolekcjach ignacjańskich czy ten mój blog jest takim miejscem, czy to moje pisanie ma sens. Pokazał mi wtedy kilka osób. Wiem, że tu zaglądają, mimo że są daleko od jakiegokolwiek Kościoła. Dziękuję wam, że tu wracacie. Mam nadzieję, że was nie gorszę.
Te rekolekcje były dla mnie przełomem. Doświadczyłam tam bardzo mocno nie tylko tego, że Bóg jest i kocha. Pokazał mi siebie bardzo konkretnie. Gdy siadałam na modlitwie, do mojej głowy przychodziły myśli - jedna po drugiej. Wszystkie układały się jak na filmie. Jak puzzle, które w końcu zaczęły do siebie pasować. Wiele spraw z mojego życia, jedna po drugiej…
Miałam ludzki opór, by o tym mówić. Gdyby nie to, że byłam w Porszewicach i te rekolekcje połączone są w jakiś sposób z ludźmi z Odnowy Charyzmatycznej, w życiu nie przyznałabym się do tego, co i jak widzę.
Jezus nie dał mi jednak spotkać się w ten sposób po to, by mnie upokorzyć. Dał mi taką osobę towarzyszącą, że wiedziałam, że mogę jej wszystko powiedzieć i nie uzna mnie za wariatkę. Wręcz przeciwnie - była dla mnie kolejnym narzędziem w Jego rękach.
Taki jest mój Bóg - bardzo konkretny. Szukał mnie długo. Nadal szuka, bo lubię się Mu gubić. Daje mi ludzi, którzy pokazują, że On jest. I żyje. Nie jest bozią z obrazka. Zmartwychwstał, żyje. Bez Jego krzyża psu na budę mi bozia. Psu na budę mi wiara w coś, czego nie ma.
Tekst pochodzi z bloga niezawodnanadzieja.blog.deon.pl.
Skomentuj artykuł