Dziad i baba na Camino
Dlaczego tam idziemy? Kto nas zna, ten wie - bo lubimy wędrówki. Zwłaszcza przez łono natury, śladami historii, do celu, tam gdzie nas jeszcze nie było...
"Dziad i baba na Camino"
Część pierwsza - z Saint-Jean-Pied-de-Port do Burgos.
Rozdział I "Are you very catholic?"
Tyle ostatnimi czasy mówi się i pisze o Camino de Santiago, a temat wydaje się być stworzony dla nas. Idziemy! Łatwo powiedzieć, lecz jak to zrobić... . Dom, Mama, podróż do Hiszpanii...
Mamy szczęście. Nasza córka, Ania, spodziewa się potomstwa. Oczywiście już to samo w sobie poczytujemy jako szczęście, ale dzięki temu Ania z mężem Danem spędzają wakacje w domu, więc możemy spokojnie wyjechać na ponad dwa tygodnie. Bilety lotnicze to żaden problem w dobie internetu - kupiliśmy je w lutym na lipiec.
Wyposażenie turystyczne w większości posiadaliśmy, co trzeba było dokupić, starannie uzupełniałam chyba przez pół roku. Przeczytałam wszystkie dostępne przewodniki, książki, strony internetowe, wszystko, co mi wpadło w ręce na temat Camino. Być może nawet popadłam w "caminoobsesję", ale miło to wspominam jako doskonałą odskocznię od problemów.
Czy idea pielgrzymowania jest nam obca? Ależ nie. Nawet jeśli nie ma i nigdy nie było w Santiago grobu św. Jakuba to może tam być obecny siłą woli setek tysięcy pielgrzymów. Jak powiada mój mąż, Ed, co my tam wiemy...
No to idziemy. Jeszcze pożegnanie z Mamą. Mama obiecała nie chorować, nie doświadczać nagłych skoków ciśnienia ''mogących się skończyć wszystkim'', a to dlatego, że Ani nie wolno denerwować . Wszystko jest zaplanowane.
Wylot z Balic o 14.00 czwartego lipca. Dan zwalnia się ze szkoły i odwozi nas na lotnisko. Plecaki nadane, czekamy.... czekamy i nadal czekamy na nasz lot. Odwołany! Z powodu afery dźwigowej. Że też na nas trafiło. Kilka godzin stoimy w kolejce, aby przebookować nasz lot.
Przebookowano nas na jutro. Wracamy do domu, 75 km. Z uporem próbujemy skontaktować się z liniami lotniczymi, aby przełożyć także datę powrotu o jeden dzień, wszak obliczyliśmy wszystko dokładnie i nie może nam zabraknąć jednego dnia na szlaku! Przekładają, o dwa dni, inaczej się nie da. Dobrze. Ale kto nas jutro zawiezie na lotnisko? Danowi drugi raz nie ujdzie. Uroki mieszkania na prowincji. Trudno, doliczymy koszty kierowcy (sąsiad) do całości.
Piątego lipca lecimy bez przygód. Właściwie zapominam, że nie lubię (boję się) latać.
Wysiadamy w Bilbao. Jest około 21.30. Plan przewiduje przejazd autobusem do Bayonne, następnie pociągiem do Saint-Jean-Pied-de-Port. Gdzie tu jest jakaś informacja? Nie ma. Tylko tablica przylotów, a z niej wynika, że ostatni przylot jest ok. 23.00. Czy potem zostaniemy tu sami, albo co gorzej, każą nam opuścić lotnisko? Lepiej jedźmy na dworzec autobusowy. Czym?
- Ten nam pomoże! - z absolutną pewnością w głosie rzekł Ed, wskazując na mężczyznę w sile wieku, prowadzącego za rączkę małego chłopczyka. Wyglądali na dziadka i wnuczka.
Akcja potoczyła się szybko. W kilka minut potem siedzieliśmy w autobusie (ostatnim tego wieczora!) jadącym na dworzec. Widziałam tylko jak Ed i Hiszpan gestykulują, Hiszpan oddaje dziecko pod opiekę chyba rodzicom, macha ręką abyśmy szli za nim, prowadzi nas na przystanek, rozmawia z kierowcą autobusu i macha ręką na pożegnanie. Po raz pierwszy i bynajmniej nie ostatni doświadczyliśmy serdecznej życzliwości gospodarzy Camino.
- Podobny był do Arpiego, nie uważasz?'- spytał Ed. W rzeczy samej, był. Arpi i Margit, węgierscy przyjaciele naszej rodziny odkąd pamiętam. Najbardziej pogodni i dobrzy ludzie jakich znam. Szczęść im Boże.
Dworzec autobusowy w Bilbao jest zadaszony, wyposażony w ławki ,a otwarty na cztery strony świata. Super, przynajmniej go nie zamkną! Najbliższy autobus do Bayonne o7.00 rano. Ed poszedł rozglądnąć się czy nie ma w pobliżu jakiegoś hotelu. Nie było. No cóż, nie pozostało nam nic innego jak spędzić noc na dworcu. Czy my mamy dobrze w głowach?
Po północy zrobiło się cicho, zostało mało ludzi. Nie widać było '' typów'', których można by się obawiać, ale czy się nie pojawią? Wtem przybyła grupka wesołej młodzieży i usadowiła się na ławce naprzeciw nas. Zrobiło się raźniej. Praktycznie zostaliśmy na dworcu tylko my i oni.
Czas się dłużył. Jeden z chłopców zagadnął coś Eda po hiszpańsku, Ed odpowiedział po angielsku. Okazało się, że to młodzi Meksykanie podróżujący po Europie, a dwoje z nich dobrze zna angielski.
Nastąpiły nocne rozmowy o gospodarce światowej, o polityce, o transformacji w Polsce, o problemie gangów narkotykowych w Meksyku i nielegalnej emigracji do USA. Oni jadą do Pampeluny oglądać gonitwy byków, my na Camino. Tłumaczymy, że zamierzamy przejść w tym roku ok. 300 km. Wielkie zdziwienie. "But why?! Are you very catholic?" Mina Eda była niezbitym dowodem na to, jak bardzo spodobało mu się określenie "very catholic", pod względem językowym i każdym innym. "I'm catholic, but I'm afraid, not very catholic", padła odpowiedź.
O 6.00 otwarto bar. Wypiliśmy naszą pierwszą cafe con leche.
Autobus do Bayonne był super wygodny, co spowodowało, że mimo olbrzymiej chęci podziwiania widoków za oknem raz po raz zapadaliśmy w błogi sen.
W Bayonne w centrum informacji turystycznej uzyskaliśmy wskazówki w języku angielskim jak dojść do stacji kolejowej zanim wypowiedzieliśmy pytanie do końca. Idziemy, mijamy palmy, powiało południem. Znowu czekamy na ławce kilka godzin. Trochę przechadzamy się po mieście, słyszymy "Bon chamain" i tak nas to zaskakuje, że odpowiadamy "merci" trochę po czasie. Wreszcie nadjeżdża pociąg. Wsiada wielu pielgrzymów. Przyglądam się dyskretnie jak duże mają plecaki, w jakim są wieku, czy wyglądają na sprawniejszych od nas. Nie jest źle, mieścimy się w normie.
Ludzie jadą raczej w zamyśleniu, my też niewiele rozmawiamy. Chyba wszyscy mają za sobą męczącą podróż. Chyba wszyscy myślą o tym samym.
Tak jak opisują przewodniki, w Saint-Jean-Pied-de-Port idzie się tam gdzie wszyscy i dochodzi się do biura pielgrzymkowego. Wypełnia się ankietę, kupuje się paszport pielgrzyma, ewentualnie muszlę (my mieliśmy zakupione rok wcześniej w Jakubowie), jeśli się nie ma zarezerwowanego wcześniej noclegu zostaje się skierowanym do albergi. Hostalero sam prowadzi wąską, krętą uliczką i przydziela miejsce do spania.
I tu mam poczucie, ze dobiegł koniec dojazdu a zaczyna się Camino. Bardzo ekscytujące.
W następnym odcinku droga z Saint-Jean-Pied-de-Port do Roncesvalles.
Skomentuj artykuł