Dziad i baba... odc. 2

Dziad i baba... odc. 2
Saint-Jean-Pied-de-Port, Francja (fot. Emmanuel Dyan / flickr.com)
Jolanta Watson

Trafiliśmy do Albergue de Saint-Jean-Pied-de-Port. Dokładnie tam gdzie chciałam!

Część pierwsza: z Saint-Jean-Pied-de-Port do Burgos

DEON.PL POLECA

Hostalero, miły, starszy Francuz, oprowadził naszą gromadkę pielgrzymów po schronisku cały czas przemawiając po francusku, równocześnie wskazywał na pomieszczenia, łóżka i wyposażenie, więc musieliśmy zrozumieć. Stary dom, położony na zboczu z pięknym widokiem, kilka pokoi około10 osobowych, pomieszczenia sanitarne ok, sznury na pranie w ogrodzie . 8 euro ze śniadaniem. Przywitaliśmy się z osobami z naszego pokoju i każdy zajął się sobą. W jadalni hostalera nalała mi wrzątku do podstawionych garnuszków dużo i głośno rozprawiając po francusku. Wyglądała jakby zeszła z planu starego francuskiego filmu. O la, la... .

Udaliśmy się do sklepu po zapasy na jutro. Błądziliśmy, ale nawet chętnie, bo miasteczko jest urocze. Kupiłam widokówkę, aby wysłać ją do Mamy. Znaczki sprzedają w Tabacco, nie udało mi się znaleźć. Mama... Dobrze zna Francję jako prekursorka polskiej, zarobkowej migracji ubiegłego wieku. W latach siedemdziesiątych przywoziła nam cienkie rajstopy, banany i franki. To było Camino odwagi i poświęcenia, a teraz, co to jest? Kaprys?

Spaliśmy świetnie. Budzik nastawiłam na za wcześnie, niepotrzebnie, ale tak stało w przewodnikach, że wstaje się przed świtem. Jako jedni z pierwszych wkroczyliśmy do jadalni. Na stole stały sucharki, margaryna i dżemy oraz miski, z jakich u nas jada się płatki śniadaniowe.

Należało podać hostalerce miskę do napełnienia kawą, herbatą lub kakao. Byłam trochę zdezorientowana, ale robiłam to, co inni. Jadłam to, co inni, chociaż mój autorytet w dziedzinie odżywiania, Montignac, musiał przewracać się w grobie. Gdyby serwowano graham, ser lub jogurt, to proszę bardzo, brałabym z pocałowaniem rączki. W przyszłości starałam się unikać śniadań albergowych.

Wyszliśmy na zewnątrz. Naprzeciw albergi studzienka z wodą. Ed napełnił swój camelbak. Chłodno. Grzebiemy w plecakach, Ed szuka aparatu fotograficznego, ja mam nadzieję znaleźć wreszcie grzebień. Inni też czegoś szukają po kieszeniach. Odezwał się puszczyk. Jeden po drugim pielgrzymi kierują się w dół ulicy, jak echo powtarzają "Buen Camino"...

Idziemy. Etap pierwszy. Miał być najtrudniejszy. Nie był. Ale na pewno był jednym z najpiękniejszych. Lekki deszczyk i mgły z różną intensywnością. Romantyczne dzwoneczki niewidzialnych stąd zwierząt, z prawa, z lewa albo stereo. Krajobraz przypominający Bieszczady.

Las, stare drzewa grubo otulone porostami. Pod koniec czuje się zmęczenie i widok zabudowań klasztoru w Roncesvalles cieszy oczy i nogi.

Pytamy o albergę. Grupka pielgrzymów siedzi boso na ławce przed wejściem, buty suszą się na murku. To musi być tu. Wchodzimy, ustawiamy się w niedługiej kolejce do biurka dla dopełnienia formalności. Całkiem tu elegancko, pewnie tu tylko rejestrują. Ankieta, pieczątka i 10 euro proszę!

Rany, to pewnie jest to schronisko młodzieżowe gdzie prawdziwi pielgrzymi nie nocują, my chcieliśmy do albergi, do tej 100 osobowej sali , o której wszyscy pisali. Pan za biurkiem twierdzi, że to jest alberga i dlaczego się dziwię. Jesteśmy zbyt zmęczeni , aby rezygnować z noclegu, który jest, na rzecz tego, którego może nie być. Bardzo miłe panie kierują ruchem, gdyż tymczasem zebrało się wielu pielgrzymów. Zostawiamy buty na półce w specjalnym pomieszczeniu i idziemy na piętro z numerami naszych łóżek. A tam nowiutkie boksy czteroosobowe, eleganckie łazienki.

Jest i salonik z miękkimi fotelami. Na parterze duża, nowoczesna kuchnia, olbrzymia jadalnia, automaty z wszelakimi towarami spożywczymi, pralnia, suszarnia, biblioteka i nie wiem czy wymieniłam wszystko. Idziemy na spacer. Chcę chociaż zobaczyć tamtą historyczną salę. Poznaję budynek, znam go ze zdjęć. Zamknięte. Okazało się, że kilka miesięcy wcześniej otwarto tę nową albergę, a zamknięto starą. Jakim cudem nic o tym nie wiedziałam? Mamy szczęście, czy mamy pecha? Chyba jedno i drugie.

W bibliotece znajduję czasopismo wydawnictwa ZNAK, po polsku oczywiście. Już mnie nic nie zdziwi. Jakoś nie pasuje mi określenie "hostaleros", ale jakkolwiek nie nazwać ludzi z obsługi, na podkreślenie zasługuje fakt , że byli szczególnie mili i serdeczni .

Zajmujemy jedno piętrowe łóżko, ja na dole, Ed na górze i tak już zostanie do końca .

Naprzeciwko mości się mężczyzna trochę młodszy od nas. Amerykanin, słyszeliśmy jak rozmawiał z innymi pielgrzymami. Nasz wzrok pada na jego niebieską, plastikową butelkę na wodę. Znamy ten przedmiot! Aniny Dan się z nim nie rozstaje. Dan pochodzi z Kalifornii i pilnuje, aby się nie odwodnić. Zima czy lato, dzień czy noc, owa butelka z wodą musi być w zasięgu ręki. I zupełnie nie rozumie, że w Polsce można się przeziębić. Mężczyzna przedstawia się, ma na imię Dan, jest z Kalifornii. Acha. Wędruje z synem i jego kolegami. Wszyscy mają niebieskie, plastikowe butelki.

Wieczorem msza św. w klasztorze. Błogosławieństwo w wielu językach. Po polsku także. Miło.

ciąg dalszy nastąpi...

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Dziad i baba... odc. 2
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.