Santo Domingo de la Calzada
Lubię glinę, bo na niej się wychowałam. Babcia miała przed wojną cegielnię, którą po wojnie uspółdzielniono i następnie zrujnowano. Pamiętam jeszcze świeże cegły, które wykradaliśmy i lepiliśmy dzbanki, miski, nawet zamki. Oczywiście, było to surowo zabronione.
"Dziad i baba na Camino"
Część pierwsza - z Saint-Jean-Pied-de-Port do Burgos
Dzisiaj, gdy maszerujemy po glinianych wybojach, twardych jak wypalona słońcem cegła, przyszła mi na myśl szkolna piosenka ''Po grudzie, po grudzie podkóweczka dzwoni...''. Bez sensu. Jest środek lata, a nie zima. Ale grudy są i melodia uczepiła mnie się na dobre.
La Rioja też piękna, ale Navarra... Camino trzeba przejść od początku.
Po obu stronach drogi niekończące się łany żyta. Ciekawe, żyto ma różne odcienie, nieregularne połacie jaśniejsze i ciemniejsze, jakby ktoś zaprojektował wzór na tkaninie. Patrz, to chmury rzucają cień! Kształty chmur są takie same jak ciemne plamy na zbożu. Zadzieramy głowy do góry. Musieliśmy wygladać ciekawie dla pilota, przelatującej nad nami awionetki, gdyż pomachał nam przyjaźnie ręką.
W Santo Domingo de la Calzada oznakowanie drogowe i oznakowanie szlaku wprowadziło nieco zamieszania, a może byliśmy zmęczeni i zdekoncentrowani, dlatego krążyliśmy po mieście zanim trafiliśmy na informację turystyczną, otrzymaliśmy mapkę i znaleźliśmy albergę Abadia Cistercience.
Bardzo miła siostra zakonna, siedząca w małym kantorku, pełniła funkcję hostalero. Składała dłonie, kładła na nich głowę i pytała "Dormir?" Si, dormir, por favor.
Następna alberga z niezapomnianą atmosferą Camino. Tam po raz pierwszy spotkaliśmy Joe z Arizony. Starszy, ale postawny pan, siwe włosy, tubalny głos, bardzo przypominał śp. Ojca Eda.
Był niewątpliwie najstarszym pielgrzymem, jakiego spotkaliśmy. Chętnie wdawał się z Edem w pogawędkę. Przemierzał te same dystanse co my, gdyż od tej pory spotykaliśmy się co wieczór na noclegach, tyle, że przychodził kilka godzin później. Wspominał, iż mijający go pielgrzymi często pytali "Are you all right?", co odbierał jako aluzję do swojego wieku, ale też jako troskę.
W Santo Domingo de la Calzada zwiedza się obowiązkowo katedrę z kurami. My trafiliśmy na ślub i w związku z tym, była przerwa w zwiedzaniu. To nic, zrobiliśmy zakupy.
Katedra bardzo podobała nam się z zewnątrz, wewnątrz mieliśmy mieszane uczucia. Pomieszanie z poplątaniem, stare i nowe, nie wiadomo, gdzie jest centrum, kury za szkłem (legenda, rozumiem, ale jednak to dziwaczne). Ni to świątynia, ni to muzeum. Najlepsze wrażenie robi chór, przepiękne rzeźbione stanowiska dla chórzystów, każde wspomina innego świętego. Ciekawe. Znowu pomyśleliśmy o Asi. Ona by to doceniła.
Na wieczorną mszę św, udaliśmy się do przyklasztornej kaplicy. Przed mszą siostry pięknie odśpiewały nieszpory. Tutaj nie było wątpliwości, gdzie się znajdujemy.
Na marginesie mówiąc, zaczęła mnie lekko trapić kwestia ubioru do kościoła, a to za przyczyną Amerykanek. Trzy panie w średnim wieku, objuczone potężnymi plecakami pojawiały się gdzieś na trasie od pewnego czasu, a wieczorem spotykaliśmy się w albergach i w kościele. My, tak jak większość pielgrzymów, w sportowych, pielgrzymich podkoszulkach i spodniach, one w sukienkach, szalach, elegancko... . Musiały to nosić. Najwyraźniej tak zaplanowały. A my nastawiliśmy się na minimum bagażu kosztem ujednolicenia stylu i braku podkreślenia szacunku dla miejsca. W przyszłym roku pomyślę o jakimś lekkim, ładnym szalu.
Na placu przed wejściem do kaplicy ustawiono oryginalną studzienkę z wodą pitną. Kompozycja z rowerem w tle jest miłym ukłonem w kierunku rowerzystów. Woda smakuje wyśmienicie.
Skomentuj artykuł