Dziad i baba na camino - rozdział ostatni

Dziad i baba na camino - rozdział ostatni
Wnętrze katedry w Burgos (fot. El coleccionista_de_instantes / flickr.com)
Jolanta Watson / artykuł nadesłany

Rano składam laskę i upycham do plecaka. Na nogi sandały. Przedwczoraj na moich stopach pojawiły się małe pęcherzyki, które nakłułam iglą i potraktowałam dermatolem. Drobiazg, ledwie widoczny i prawie nieodczuwalny. Czy jednak te ok. 300 kilometrów to dla mnie bezpieczna granica tolerancji organizmu na wzmożony wysiłek ? Plecy naznaczone dyskopatią czują się bardzo dobrze, kolano z przeszłością łękotkową (chronione opaska) nie protestowało wcale. Pod względem fizycznym wracam w lepszym stanie niż wyjechałam. I o to chodzi (też).

"Dziad i baba na Camino"

Część pierwsza - z Saint-Jean-Pied-de-Port do Burgos

DEON.PL POLECA

Do odjazdu autobusu mamy trochę czasu na zwiedzanie. Chcę wysłać kartkę do Bolków, pytam hostalero o skrzynkę pocztową. Można zostawić kartkę, hostalero sam wyśle.

Burgos ma swój klimat. Plac katedralny, planty, Camino el Cyd, urokliwe postacie z przeszłości odlane w brązie, pojawiające się to tu, to tam, zastygłe w swoim zajęciu.

Z okna autobusu jeszcze raz podziwiamy krajobraz, powtórka z gór. Wysiadamy na znanym sobie dworcu i czujemy się jak u siebie. Mamy adresy alberg w Bilbao, wszak leży ono na trasie Camino del Norte. O tej porze dnia wszystko jest proste. W informacji dostajemy plan miasta. Zachodzimy pod wskazany adres. Zamknięte. Pod drzwiami walają się jakieś szczątki posłania, raczej to wygląda na bezdomnych. Stoimy skonsternowani. Wychodzi jakiś mężczyzna, spogląda na nas i wyjaśnia, że albergę przeniesiono w inne miejsce. Niestety, nasza mapka nie obejmuje tego obszaru, ale znamy ogólny kierunek. Idziemy, idziemy, błądzimy, błądzimy... Trafiliśmy na oznakowanie Camino del Norte. Przystajemy, zastanawiamy się. Obok rozmawia trzech mężczyzn.

Wskazują reką w górę ulicy. Ostro w górę i serpentynami. Mijamy sklep i to otwarty. O nie, robię tu zakupy na kolację, jak mawiał mój Tata "Sicher ist sicher". W dole piękna panorama miasta, my nadal pniemy się w górę. Jest alberga. Wygląda na starą szkołę w remoncie. Jest zadaszony ganek, na nim sznury na pranie i kleszczyki. Dobry znak, gdyż poza tym, miejsce wygląda na bezludne.

Na drzwiach mała karteczka, obwieszczająca godziny otwarcia - od 15-tej. Jest 14. Czekamy. Co zrobimy, jeśli nikt się nie pojawi (co wydaje się bardzo prawdopodobne)? Będziemy się martwić potem. Jutro mamy czas na zwiedzanie Bilbao. To ten jeden dodatkowy dzień od linii lotniczych.

Dokładnie o piętnastej pojawia się hostalero, ku naszej radości. Hostalero dziwuje się nad naszymi paszportami, co my tu właściwie robimy. Wyjaśniamy. Nie ma problemu. Donatiwo. Sale lekcyjne zamienione na sypialnie. Kuchnia z pełnym wyposażeniem. W lodówce mleko, sok, owoce. Jest kawa, herbata, cukier i sucharki. Dorzucam do puszki kilka euro. Prawie nam się skończyła kawa, a w sklepie nie było małych opakowań. Przybywają pielgrzymi. Zapełnia się cała sala, potem i druga.

Ed gawędzi ze Szkotem. Co Amerykanin porabia w Polsce od dwudziestu lat? Czy Szkocja uzyska niepodległość i czy wyjdzie jej to na dobre? Atmosfera bardziej turystyczna niż pielgrzymkowa, tak nam się przynajmniej wydaje.

Rano miejski autobus zawozi nas do centrum. Zmierzamy do katedry. Zamknięta. Otwierają o dziesiątej. Spacerujemy wokół. Pogoda nierewelacyjna, przelotne deszcze co pół godziny.

Wracamy do katedry. Po chwili zauważyliśmy przygotowania do mszy św. Kameralnie, bez organów, ale przed głównym ołtarzem. A wiec tutaj katedra jest nadal kościołem, nie tylko muzeum. Szkoda, że nie było pieczątek.

W Bilbao należy obejrzeć słynną budowlę Guggenheim muzeum sztuki nowoczesnej. Idziemy na piechotę, co to dla nas. Leje, chwilami jest ulewa. Chronimy się przed deszczem, gdzie się da. Za chwilę wychodzi słońce. I takie nagle zmiany towarzyszą nam do końca dnia.

Nasz samolot do Krakowa via Bruksela odlatuje o piątej rano. Niedobra pora. Pierwszy autobus na lotnisko jest o 6.00, a ostatni o 22.00. Jeśli byśmy nocowali w hotelu, i tak musielibyśmy wstać o trzeciej nad ranem i jeszcze brać taksówkę i zorganizować to wszystko po hiszpańsku. Nie ma sensu. W hali przylotów musi być jakaś poczekalnia.

Na lotnisku spędziliśmy spokojnie czas do północy. Potem miły, aczkolwiek nie połający chęcią komunikacji werbalnej pracownik lotniska dał nam znać na migi, że musimy wyjść. Cudownie.

Pozbieraliśmy się i podążyli za nim. Postawił nas obok windy i obudził dwie śpiące dziewczyny, które dołączyły do nas. Zjechaliśmy windą w dół do pomieszczenia obok parkingu. Ciepło, sucho, ławki i elegancka łazienka obok. Wyjeliśmy śpiwory i przekimaliśmy kilka godzin.

To jest najważniejsze doświadczenie na przyszły rok - przy zakupie biletów brać pod uwagę godzinę przylotu i odlotu z Hiszpanii.

W Krakowie czekali na nas Ania i Dan. Ale Ania jest wielka! W domu wszystko gra, trawa skoszona, dobrze jest mieć dorosłe dzieci.

Camino, Camino i po Camino... Chyba, że jesteśmy troszeczkę bardziej catholic.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Dziad i baba na camino - rozdział ostatni
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.