Jestem drogą do zbawienia mojego męża. Muszę zrobić wszystko, co mogę
Biblijne "będziesz mu pomocą" nie oznacza wieszania skarpetek, ale właśnie to - że razem będziemy szli w stronę Królestwa.
Wchodząc w małżeństwo zmienia się dużo - nagle mamy dwa razy więcej rodziców, zmieniamy mieszkanie, nazwisko. Musimy też nauczyć się innego myślenia - każda moja decyzja będzie miała wpływ nie tylko na mnie, ale też na życie tej drugiej osoby.
Po wielkich zmianach początku wszystko sprowadza się do małych rzeczy jak zaparzanie dwóch herbat zamiast jednej. Trzeba zmienić niektóre nawyki i przyzwyczajenia, ustawić to wszystko względem siebie - dotyczy to też kwestii wiary.
Jesteśmy jednym
Nie chodzi o to, żebyśmy się stali jedną osobą, myśleli to samo, robili wszystko razem. Ale tak jak razem korzystamy z kuchni, więc musimy ją dostosować do nas obojga tak i wiarę, sposoby praktykowania, musimy ustawić tak, żeby pasowało to całej nowej rodzinie. Może się to wydawać proste - modlitwa rano i wieczorem, msza w niedzielę, co za problem? Ale w praktyce okazuje się, że mamy różne wrażliwości, inne doświadczenia i jest to rzeczywistość, której ogarnięciu trzeba poświęcić sporo uwagi.
Niebezpieczeństwo katolickiego związku
Jestem w komfortowej sytuacji, której wiele osób mi zazdrości. Mój mąż był wierzącym, zaangażowanym katolikiem długo przed poznaniem mnie (dzięki, Bogu, bo z nawracaniem bliskich szło mi tak świetnie, że raczej odchodzili od Kościoła niż się przybliżali). Sielanka. Wspólny system wartości, podejście do związku, życia i sakramentu, brak problemu z decyzją o czekaniu do ślubu, wyjazdy na rekolekcje, wspólnota. Ekstra. Ale to najłatwiejszy sposób, żeby nic z tym dalej nie robić. Bo przecież wszystko jest.
Dawno temu kumpel będący w takiej sytuacji powiedział, że to nie jest takie super - łatwo jest założyć, że wszystko mamy wspólne, co zabija dyskusję. Na przykład -"czekamy do ślubu?" -"tak" (koniec). Zamiast "czekamy do ślubu" "nie wiem. Co nam to da? A na co to komu potrzebne? Dlaczego mamy to robić?" Łatwo wejść w schemat i robić rzeczy bezrefleksyjnie. A to prosta droga do zagubienia.
Nawracanie?
Pamiętacie ten moment, kiedy orientujecie się, że Jezus jest naprawdę, wiara jest super i to najlepszy sposób na życie? Ja miałam wtedy pewnie z 16 lat. I chciałam nawracać WSZYSTKICH. Rodziców, przyjaciół, znajomych, ludzi w sklepach i mijanych na ulicy. I swoich facetów, oczywiście. Trochę na siłę, ale co tam. Ważne, żeby uwierzyli. Potem mi przeszło. Zrozumiałam, że to tak nie działa, że to nie do końca moja rola*. Ale jest jedna osoba, jedna jedyna, za której wiarę i zbawienie jestem odpowiedzialna.
Największa odpowiedzialność
Niektórzy śmieszkują, że wybrali drogę do zbawienia przez męczeństwo, znaczy małżeństwo. Nie zbawię tego faceta, nie mam takiej mocy. Ale muszę zrobić wszystko, co mogę, żeby mu w tym pomóc, a po pierwsze nie przeszkadzać. Biblijne "będziesz mu pomocą" nie oznacza wieszania skarpetek, ale właśnie to - że razem będziemy szli w stronę Królestwa. Że jak postanowi skręcić w dziwną drogę, to go szturchnę i przypomnę, gdzie idziemy. Ale nawet bardziej jest to ratunek dla mnie - bo wiem, że jak się pogubię, to nie zostanę z tym sama, że ktoś, kto zna mnie najlepiej, pomoże ogarnąć.
Dlatego już w narzeczeństwie warto się zastanowić, jak będziemy w naszej wierze jako małżeństwo - na jaką wspólnotę się zdecydujemy, kiedy będziemy się razem modlić, jak będziemy przeżywać święta. Później warto równie często jak "co tam w pracy?" pytać "jak twoja relacja z Bogiem?". A jeszcze lepiej nie pytać, tylko być na tyle blisko, by samemu widzieć.
*Nie będę omawiać kwestii samego zbawienia, bo choć bardziej istotny, jest to temat na zupełnie inny tekst.
Katarzyna Janowska-Łoboda - katoliczka, żona, polonistka. Uwielbia popkulturę i mądrości, które można w niej odnaleźć. Prowadzi bloga janowskablog.pl
Skomentuj artykuł