Patrząc na Piotra i jego braci, trudno było nie wierzyć. Przygotowywał się na śmierć przez całe dorosłe życie w zakonie
"Podziwiałem decyzję o przyjęciu zakonnego posłuszeństwa, decyzję o wyborze ubóstwa, oddanie Bogu. Ja ze swoją sutanną - ubraną na początku w XXI wieku - mogłem zdawać się lekko ekscentryczny, ale oni z ich habitami wyglądali już na szalonych" - mówi ks. Piotr Niewiadomski.
Brat Piotr Hejno zginął podczas wędrówki górskiej, gdzieś na ścieżce pomiędzy dwoma klasztorami zakonu kartuzów we francuskich Alpach. Miał udać się do Afryki i wyobrażam sobie, jak się uśmiecha na wiadomość, że może przygotować się do tego w miejscu, gdzie nic nie ma między ludźmi, a Bogiem, tylko modlitwa i góry.
We francuskich górach zginął polski kapucyn<<
Z istnienia Wielkiej Kartuzji, którą Piotr zdążył odwiedzić przed śmiercią, zdaliśmy sobie obaj sprawę w tym samym momencie. Trwał jeszcze chyba kurs filozofii, pierwsze dwa lata studiów teologicznych, a premierę miała "Wielka Cisza". Ktoś w lubelskim seminarium zaproponował wspólne oglądanie. Film ten zamienił salę z projektorem w klepsydrę, co chwila z sali wychodził kleryk. Trudno się dziwić, był to film o kartuzach, czyli o milczeniu i modlitwie.
Dobrze pamiętam następny dzień. Widzę Piotra, jak siedzi u mnie w pokoju (kapucyni codziennie przychodzili do seminarium słuchać razem z nami wykładów), jak śmieje się do swoich braci, bierze do ręki okładkę "Wielkiej Ciszy", ogląda ją i popija kawę. Wszyscy byliśmy zgodni, że to dobry film. Już zwiastun obiecywał piękne światło i poruszające kadry gwiazd wirujących nad szczytami Alp, ale chodziło o coś jeszcze.
O nasze życie i śmierć.
To wczesne wstawanie, wykłady, kawa pita w pośpiechu, msze i modlitwy, guziki u sutann i grube sznury przy habitach - wszystko to wynikało z naszej decyzji. Decyzji, zrobić ze sobą coś innego, niż robi się to zwykle. Coś, co nadałoby narodzinom i śmierci wagę.
Dlatego ten film podobał się Piotrowi. "Wielka Cisza" mówiła o duchowej odwadze.
Było w Nim widać to rozumienie sprawy, tę odwagę wielkich pragnień. Gdyby ktoś w tamtych dniach choćby zasugerował przy Piotrze, że Franciszek to wesołek, co gadał z kwiatkami, usłyszałby przyjacielską, ale stanowczą korektę. Franciszek to nagi chłopak pośrodku miasteczka, oddający ubranie, to człowiek, który zrezygnował z pieśni, z romansu i z rycerstwa, i to nie dlatego, że tym wszystkim gardził. Franciszek to kościół podnoszony z ruin, Franciszek to krzyż, to stygmat, przez który widać wieczność.
Patrząc na Piotra i jego braci trudno było w to nie wierzyć. Po prostu, muszę sięgnąć po zbyt często używane słowo, dawali świadectwo.
To, że lubiłem siedzieć przy kawie z radykalnymi brodaczami do świętego Franciszka brało się z podziwu. Podziwiałem ich decyzję o przyjęciu zakonnego posłuszeństwa, ich decyzję o wyborze ubóstwa, ich oddanie Bogu. Ja ze swoją sutanną - ubraną na początku w XXI wieku - mogłem zdawać się lekko ekscentryczny, ale oni z ich habitami wyglądali już na szalonych.
Była powaga i radość w tym szaleństwie, i głebszy sens. Zwłaszcza u Piotra, z jego miłością konkretnych działań i ufnością, że z pomocą Boga może wszystko. Przygotowywał się na wykladach i w domu zakonnym na Poczekajce do służby ludziom, ale, jak przystało na dobrego syna św. Franciszka, nie zapominał, że przygotowuje także na śmierć.
Pamietam z tamtych czasów, jak nieraz żartowaliśmy, że jak Pan Bóg pozwoli, a żyć będziemy, to zdamy egzaminy, wypijemy kawę, przejdziemy się po ogrodzie. Żartowaliśmy, bo przecież wiadomo, że pójdziemy, że wypijemy, że i dziś i jutro będziemy żyć, bo jesteśmy młodzi, mamy konkretne plany i co się może stać?
Wiedzieliśmy już wtedy, że to nie do końca są żarty, że św. Jakub mówi po prostu najzwyczajniejszą rzecz na świecie, że pewnego dnia serce ustanie i nie uniosą się żebra.
To właśnie nas napędzało, nie strach nawet, ale pragnienie rzucenia wyzwania śmierci i temu światu, który nie chce o niej pamiętać. Takie wyzwanie proponował nam Chrystus i to nazywa się powołaniem. Dlatego tak podobała nam się "Wielka Cisza", choćby komuś zdarzyło się na niej zachrapać. Pokazywała ludzi radykalnych i szukających chrześcijaństwa jako swojego wyboru, jako lekarstwa na śmierć. Chrześcijaństwa głeboko przeżytego.
Dlatego było nie do pomyślenia, by Piotr nie poszedł na górską wyprawę do tamtego klasztoru. Wielka Kartuzja była dla niego symbolem tego, w co wierzył. Symbolem Światła, którym modlitwa jest dla człowieka. Według świadectwa siostry zakonnej, która rozmawiała z nim przed jego odejściem, był pełen pokoju i pocieszony na modlitwie.
Niektórym dane jeszcze za życia przekroczyć tę cieńką linię i dotknąć Ciszy po drugiej stronie.
Chcę napisać jeszcze o jego cnotach, ale czuję na sobie jego wzrok i wiem, że się krzywi. Przychylę się do jego osądu, niech ostatnie słowo ma jego pokora. Ale to napiszę: gdybym Go spotkał gdzieś w Afryce, nawet po długich latach niewidzenia, to bym się uśmiechnął z zadowolenia, że oto znów dane mi jest spotkać tego dobrego i uczciwego człowieka.
Oby Mu była dana Nagroda. Miarą dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą, w zanadrza habitu i w całą duszę. Ten tragiczny wypadek w górach sugeruje, że jego plany zostały pokrzyżowane, bo nie pojedzie na misje do Gabonu. To jedynie część prawdy. Piotr bowiem zginął przygotowując się na śmierć, co czynił w zakonie przez całe swe dorosłe życie.
***
Tekst pochodzi z bloga morzezogniem.blog.deon.pl
Skomentuj artykuł