Przed obrazem Maryi odkryłam, że mogę kochać siebie taką, jaka jestem
Rozpoczęłam kolejny, 50 rozdział życia. Nie miałam pomysłu, jak spędzić ten dzień. Jakoś tak spontanicznie przyszedł mi do głowy pomysł, żeby pojechać do Częstochowy i znaleźć się (jak to z uśmiechem na ustach ujęłam) na "audiencji u Królowej". To był dobry pomysł. Przebywając tam, modląc się w kaplicy, milcząco wpatrując się w Cudowny Obraz, czułam się jak w domu
Czy ja jestem optymistką? Nie wiem. Są momenty, w których widzę tylko czarne chmury i chwile, kiedy mam ochotę zwinąć się w kłębek, ukryć gdzieś za szafą i udawać, że mnie nie ma. Ale tak naprawdę, jeśli tylko mocno dmuchnę, to potrafię rozgonić te chmurzyska i między nimi zobaczyć światło (prawie zawsze). To może jednak jest to optymizm? A może siła, którą mam, ale nie doceniam? A może moje Anioły dbają o ten róż nad moją głową?
Wczoraj rozpoczęłam kolejny, 50 rozdział życia. Nie miałam pomysłu, jak spędzić ten dzień. Jakoś tak spontanicznie przyszedł mi do głowy pomysł, żeby pojechać do Częstochowy i znaleźć się (jak to z uśmiechem na ustach ujęłam) na "audiencji u Królowej". To był dobry pomysł. Przebywając tam, modląc się w kaplicy, milcząco wpatrując się w Cudowny Obraz, czułam się jak w domu. Były we mnie spokój, nadzieja, wytchnienie. Taki niecodzienny stan, rzadko obecny w moim zabieganiu i lęku o tak wiele. Nie śpieszyłam się. Miałam czas na zatrzymanie się i myślenie. O czym? No właśnie - o sobie, o tym kim byłam i kim jestem. O moich czterdziestu dziewięciu latach życia. To nie był rachunek zysków i strat, ani nawet rachunek sumienia. Wolno przepływające myśli kreśliły raczej mój własny wizerunek i jednocześnie niosły niebywałe ukojenie. Poczułam się sobą. Nie kimś, kto chce sprostać oczekiwaniom innych i nie kimś, kto siebie ocenia zawsze zbyt surowo. Odkryłam, że mogę kochać siebie taką jaka jestem i że wreszcie to przyjmuję - siebie z wadami, potknięciami, lękami.
Przez te kilka godzin na Jasnej Górze moje myśli wracały do tego, co było kiedyś. Do dziecka, do dziewczyny, jaką byłam. Przypomniałam sobie marzenia, dziecięcą ufność i otwartość. Zajrzałam do serca, w którym przechowuję najcenniejsze myśli i chwile, przy okazji zatrzymując się nad tym, ile dostałam. Patrzyłam na siebie jakby z boku, z pewnej perspektywy. I wróciłam do siebie. Nie wiem jak to się stało. Zresztą nie to jest najistotniejsze. Najważniejsze jest to, że z ogromna siłą poczułam, że wracam do dziecięcej wiary w ludzi, w ich dobro. I na nic starania sceptyków i poszukiwaczy chmur - nawet jeśli bardzo się starali przeciągnąć mnie na swoją stronę, to ja chcę żyć tak jak czuję - doszukując się dobra i Boga w każdym człowieku, w każdym zdarzeniu.
To było jak ulga, jak głęboki oddech po długim wyczerpującym płaczu. Takie napełnienie tlenem, nową siłą do życia.
Czy moje patrzenie na świat to optymizm? Czy jest nim dostrzeganie dobra tam, gdzie nie widzą go inni, dawanie szans, ciągła wiara w to, że w każdym z nas jest światło? Chyba nie. To raczej jakaś łaska. Wynika więc z tego, że nie jestem optymistką - no to kim?
Tekst pochodiz z bloga mysliwypowiedziane.blog.deon.pl
Skomentuj artykuł