Roncesvalles - Zubiri
Ścieżka wije się stromo pod górę. Ed idzie przodem, ja sapię za nim. Zaraz, gdzie podkoszulek, nie ma gp tam, gdzie był. Kiedy ostatnio go widziałam? Dawno. Trudno. Może ktoś ją sobie weźmie. Spojrzeliśmy po sobie i padło zdanie, które musiało paść: "Taki porządny podkoszulek!"
Rano wstajemy wraz z pierwszymi pielgrzymami zdecydowanymi opuścić wygodne łóżko, ale już nie robię pobudki nadgorliwie. Mocujemy się ze śpiworami, aby je wepchać do pokrowców. Jakby nie zwijać i tak wałek jest za wielki. W końcu udaje się. Postanawiamy przepakować plecaki. Tym razem postaramy się zapamiętać gdzie co jest i przewidzieć co będzie potrzebne najpierw - te rzeczy znajdą się na górze.
Idziemy do kuchni zrobić sobie kawę. Zapas kawy to podstawa, musi być. W kuchni są garnki, naczynia, sztućce, wszystko co potrzeba. Chwilę głowiliśmy się jak włączyć nowoczesny piec, w końcu ktoś nam pokazał. W jadalni usłyszeliśmy rozmowę po polsku. Wymieniliśmy ''dzień dobry'', ale para, mniej więcej w naszym wieku, wyraźnie nie miała ochoty na dalszą konwersację.
Wypiliśmy kawę tyłem do siebie. Nie jestem typem nadmiernie towarzyskim, ale dziwnie się czułam. Pewnie niepotrzebnie, przecież ludzie szukają tu spokoju po swojemu i dobrze.
Następny piękny poranek. Chciało się zaśpiewać "Kiedy ranne wstają zorze...". I potem stało się regułą, że po wyjściu rano na szlak śpiewaliśmy tą pieśń.
Ścieżka wije się stromo pod górę. Ed idzie przodem, ja sapię za nim. Zaraz, gdzie podkoszulek, nie ma go tam, gdzie był. Kiedy ostatnio go widziałam? Dawno. Trudno. Może ktoś ją sobie weźmie. Spojrzeliśmy po sobie i padło zdanie, które musiało paść: "Taki porządny podkoszulek!" Nasz kochany syn, Bolek, autor powiedzonka, lat temu dwadzieścia i kilka, był dzieckiem nadmiernie świadomym wartości rzeczy. Zdarzyło się, że byliśmy świadkami wypadku samochodowego. Ludziom na szczęście nic się nie stało, ale w szoku czekali na przybycie policji, lekko ubrani drżeli z zimna i emocji. Ed narzucił swoją wiatrówkę na kobietę z wypadku. Po przybyciu policji odjechaliśmy w swoją stronę. Po pewnym czasie, Bolek zapytał kiedy pani odda tacie kurtkę. Usłyszał, że pewnie nie odda, bo nie wie nawet komu, ale to nieważne. Mały Boluś rozmyślał nad tym wszystkim przez długą chwilę po czym podsumował : "Taka porządna kurtka!"
Dzisiaj, było nie było ojciec dziecku, zadziwiająco tradycyjnie zdaje się postrzegać rację bytu. I tak daj Boże i św. Jakubie.
W kuchni Koreanki przyrządzały wschodnie potrawy, ja smażyłam jajka z cebulą, papryką i pomidorami. Bardzo miło. Tak, nie omieszkałam wspomnieć, że nasza córka spędziła rok w Seulu i bardzo jej się tam podobało. Ed tymczasem nawiązał kontakt z pielgrzymem, którego spotykamy raz po raz od SJPdP, osobowościowo albo pop prawosławny, albo John Lenon. Wysoki, długie włosy, troszkę roztargniony, bardzo miły. Okazało się, że to Belg. Szkoda, ze słabo zna angielski (ale i tak lepiej niż my francuski).
Kończyliśmy pić herbatę gdy do kuchni weszła Francuzka. Na Camino ludzie najpierw przedstawiają się narodowością, potem ewentualnie imieniem. Rozmawialiśmy już kilka razy, ale nadal jesteśmy na etapie pochodzenia. Pyta, czy może wyprać swoje rzeczy w zlewozmywaku, gdyż umywalki są zajęte. Nie czujemy się kompetentni do zakazywania czegokolwiek, więc Francuska pierze. To wtedy Ed zasugerował sporządzenie listy spraw, o których nie powiemy Mamie: nocleg na dworcu, pranie w zmywaku itp.
Wieczorem msza św. w kościele. Bardzo mało pielgrzymów, a stosunkowo dużo Hiszpanów.
Okazało się, że była to msza zamówiona przez konkretną rodzinę w konkretnej intencji. Wszystkie funkcje pomocnicze pełniły starsze kobiety, żadnych ministrantów, lektorów, brak organisty i kościelnego. Kobieta, obok księdza, rozdawała komunię świętą. Na bezrybiu i rak ryba?
Skomentuj artykuł