Spotkałem w życiu trzech proboszczów, każdy z nich pokazał mi inny Kościół
Jednego z nich źle wspominam. Utracili wiarę, albo dopadło go wypalenie zawodowe. Nie umie nawiązać kontaktu z parafianami. Traktuje ich z wyższością, a po prężnie działającej parafii pozostało tylko wspomnienie. Starsi chowają głowę w piasek, młodsi czują, że nie są potrzebni do tego stopnia, że nawet na niedzielną mszę świętą udają się do parafii sąsiednich.
Rozmawiając czasem ze starszymi osobami, można dojść do wniosku, że osoby te panicznie boją się mówić głośno o uwagach dotyczących działalności parafii, księdza, Kościoła. Gdy rozmowa dotyczy krytyki sposobu prowadzenia parafii, kazania usłyszanego w kościele czy sposobu odprawiania nabożeństw, nawet mój tato przerywa ją, zmienia temat, a w skrajnych przypadkach głośno protestuje przed jakąkolwiek krytyką. Wszak to nie przystoi, to łobuziarstwo. Tamto myślenie sprowadza się do chowania głowy w piasek, narzekania po kątach oraz poklepywania proboszcza po plecach.
Ostatnio na Deonie - i nie tylko - głośno jest o książce Kramera, Żyłki i Wojtusika. Książki nie czytałem, ale sądząc po promocyjnych tekstach wyłożyli kawę na ławę, co do wad kościelnej instytucji i może tym samym pobudzili do dyskusji niezliczoną ilość łobuzów polskiego kościoła, którzy nie zamierzają chować głowy w piasek. Do dyskusji, która mam nadzieje sprawi, że my wszyscy i duchowni, i świeccy poczujemy się w Kościele lepiej.
Bo trzeba sobie powiedzieć, że Kościół jest taki, jacy są wierni. To że Kościół z wszystkimi jego wadami trwa tyle wieków, to najlepszy bodziec budujący wiarę w to, że w tym Kościele prawdziwe działa Duch Święty. Jestem pewien, że gdyby nie On, cała ta instytucja wielokrotnie w trackie dziejów ległaby w gruzach, niczym domek z kart.
Bezmyślne roszady personalne
Sam pochodzę z małej wiejskiej parafii. Miałem to szczęście, że z bardzo bliska jako ministrant obserwowałem pracę trzech księży. Dwóch świetnych, jednego bardzo kiepskiego. Widziałem jak wszyscy lgnęli do tych pierwszych proboszczów. Księży, których z jednej strony cechowała wielka wiara i relacja z Jezusem, a z drugiej strony, którzy rozumieli wieś, nie wywyższali się, ale potrafili całą wiejską społeczność zjednoczyć wokół parafii. Podczas kilku lat posługi drugiego z wymienionych księży, bez wielkiego namawiania wiernych na finansowe wsparcie, dokonano gruntownego remontu świątyni, plebani, ale powstały wspólnoty modlitewne, szereg inicjatyw ewangelizacyjnych, grup parafialnych. Gdy byłem w szkole średniej został on jednak przeniesiony.
Pojawił się trzeci, obecny. W ciągu zaledwie kilku lat grupy modlitewne czy parafialne dopadła stagnacja, część przestało w ogóle funkcjonować. W parafii oprócz niezbędnego minimum nie dzieje się nic. Ksiądz należy do tych, którzy albo utracili wiarę, albo dopadło go wypalenie zawodowe, albo jedno i drugie. Nie umie nawiązać kontaktu z parafianami. Traktuje ich z wyższością, a po prężnie działającej parafii pozostało tylko wspomnienie. Starsi chowają głowę w piasek - tak jak pisałem we wstępie - młodsi czują, że nie są potrzebni do tego stopnia, że nawet na niedzielną mszę świętą udają się do parafii sąsiednich. Ksiądz postrzegany jest w parafii jako bufon, traktujący wszystkich z pogardą. Taki nieprzystępny, surowy, bez jakiegokolwiek pomysłu na jakiekolwiek działanie. Faktycznie, gdy od czasu do czasu odwiedzę rodzinną miejscowość i idziemy na mszę, to z ołtarza bije bylejakość i znużenie. Czy to wina księdza? Oczywiście, ale czasem myślę sobie, że na równi winowajcą tego wszystkiego jest kuria. Być może ten ksiądz na innym odcinku ewangelizacyjnym byłby doskonałym siewcą Dobrej Nowiny, ale jako proboszcz małej wiejskiej parafii jest do bani. Tak, to mnie wkurza w polskim kościele: czasem wydaje się, że są to jedynie bezmyślne roszady personalne.
Kazania z wikipedii
Pisałem o trzech proboszczach z mojego dzieciństwa i młodości. Dwóch oceniłem pozytywnie, bo nie da się ich inaczej ocenić. Jednak pod kątem kaznodziejskim każdego z nich trudno ocenić dobrze i nawet nie chodzi o to, że się ich źle słuchało, że byli nudni. Chodzi o coś zupełnie innego, o przypadłość, na którą cierpi chyba większość księży, zwłaszcza diecezjalnych. To prze-teologizowane kazania mówione językiem nowomowy kaznodziejskiej, specyficznie intonowane, o tematyce często odbiegającej od tłumaczenia Pisma Świętego czytanego w danym dniu. Słuchając tych kazań, często mam wręcz niepohamowaną ochotę, złożyć postulat w Konferencji Episkopatu Polski o wymianę wszystkich nauczycieli z zakresu homiletyki we wszystkich seminariach w Polsce. Tylko, co by to dało, jak w samym KEP z okazji świąt wielkanocnych produkują listy w stylu "wikipedia o KUL"?
Mam wrażenie, że kaznodzieje uwielbiają rozprawiać o teologicznych sprawach, odwoływać się do pism Ojców Kościoła, słynnych świętych (zwłaszcza Jana Pawła II), ubarwiać to poezją, albo w ostatnim okresie czasu fragmentami Dzienniczka Siostry Faustyny (to takie modne). I nie chodzi o to, by tego nie robić, ale nie można zapominać do kogo się mówi, w jakiej parafii, na jakiej mszy świętej. Często mam wrażenie, że księża mówią kazania nie do wiernych, ale dla surowego i wymagającego proboszcza, który ich potem będzie rozliczał z tego czy kazanie nie było powiedziane zbyt prostym językiem. Właśnie ma być proste! Właśnie ma być zrozumiałe! Ma być oczywiste i ma dotyczyć tego, o czym akurat czytamy w Piśmie Świętym. W końcu ktoś po coś ułożył czytania mszalne w kolejności w roku liturgicznym. Ksiądz ma tłumaczyć to Pismo Święte do obecnych czasów, konkretnych problemów z którymi zmagamy się w codzienności. W temacie kazań, jeszcze jedna ważna uwaga, Kościół to miejsce głoszenia Dobrej Nowiny, miejsce głoszenia Dobrego Boga. Kazania nie mogą więc przytłaczać, wprowadzać w dół, a niestety często tak się dzieje. Oczywiście nie mówię, by kazania były mówione w stylu: "ale jesteście fajni i jest fajnie, nie". Kazania mogą, a nawet powinny być wymagające, mogą być ostre, mogą zawierać surowe napomnienia, prostować nasze postawy, ale nie mogą podcinać skrzydeł, a często niestety tak jest.
Pismo Święte... ale na półce w pokoju
Dopiero na studiach odkryłem zupełnie inne podejście do parafian, do głoszenia kazań, odprawiania mszy świętych. Pamiętam jak na studiach właśnie trafiłem do dominikanów. Pamiętam moje zaskoczenie, jak oni tłumaczyli Pismo Święte. Ba! Zaskoczeniem było to, że ich kazania oparte są prawie w całości na czytaniach mszalnych i że te kazania, może nie zawierają odniesień do teologicznych mistrzów kościoła czy niezliczonej ilości poezji, ale zawierają konkretne, praktyczne wskazówki jak żyć Bogiem w codzienności. Pewnie gdyby nie tamten czas, dziś może byłbym bardzo daleko od Kościoła. To tamte homilie ojców dominikanów dotarły do mnie z Dobrą Nowiną. Potem byli Jezuici, choć duchowość inna niż dominikańska, choć inne podejście do tłumaczenia Pisma Świętego, to i oni skupiali się na Piśmie Świętym i wydobywali z niego informację o tym, jak Bóg jest dobry. W tych dwóch zgromadzeniach zakonnych poznałem Kościół otwarty, Kościół radosny, Kościół nie bojący się innych i inności, Kościół skupiony przede wszystkim na Słowie Bożym.
Bylejakość lub showmaństwo
Pisałem na wstępie, że ten trzeci proboszcz z mojej rodzinnej parafii, zafundował parafianom bylejakość liturgii. To mnie bardzo wkurza w Kościele. Gdy widzisz księdza, który odfajkowuje swoje, byleby tylko odprawić i mieć z głowy, to nie buduje twojej wiary. Nie chodzi o to, że msza jest odprawiana szybko, przeciągnie mszy wkurza, chodzi o to, że jest odprawiana pospiesznie. Czasem, zwłaszcza w niedzielę, a tym bardziej w jakieś wyjątkowe święta, gdy msza będzie mieć szczególnie uroczystą oprawę, nie spowoduje to nadmiernego przeciągania jej, ale zbuduje atmosferę dzięki której wierni poczują, że biorą udział w czymś ważnym. Wystarczy zrezygnować z dłuuugich kazań i drugiego minikazania mówionego po ogłoszeniach na końcu mszy.
Z drugiej strony, bardzo denerwuje mnie show. Coraz częściej w Kościele obserwuje tendencję do zaskoczenia wiernych czymś fajnym, do przyciągnięcia jakimś niezwykłym sposobem bycia celebransa, gwiazdorstwem. Tego typu tendencje, zaobserwowałem ostatnio u Jezuitów właśnie (nie wiem czy mi wolno krytykować na jezuickim portalu :) ) Wydaje mi się, że nie tędy droga. Ksiądz ma wyjść do ludzi, ma być pogodny, może robić show na spotkaniach grupy modlitewnej, ognisku z ministrantami czy festynie parafialnym, ale gdy odprawia Msze Świętą powinien zachować odpowiednią powagę. Ksiądz ma przyciągać swoją osobą, wiarą, szacunkiem do Najświętszego Sakramentu, sposobem tłumaczeniem Pisma Świętego, a nie gwiazdorstwem i tworzeniem z mszy przedstawienia.
Jednak kocham go całym sercem
Na koniec, chce podkreślić, że taki jest Kościół jacy jesteśmy my. Bo Kościół to nie tylko księża, Kościół to także wierni. Kościół nie jest instytucją która ma spełniać potrzeby ludzi w ważnych dla nich momentach życia. Kościół to nie tradycja i folklor do uświetniania i podwyższenia rangi ślubów, narodzin dziecka, ani zakład pogrzebowy w chwilach odejścia kogoś bliskiego. Kościół to skarbiec sakramentów i mapa wskazująca drogę do nieba, jako taki może i powinien stawiać wiernym wymagania. Kościół instytucjonalny tworzą duchowni, którzy są takimi samymi ludźmi jak świeccy. Mają więc wady, gorsze dni, a czasem są po prostu mniej inteligentni, albo popełnią błąd. Innym razem, ktoś powierzył im zadanie, do którego się nie nadają. Dlatego gdy ktoś w Kościele potraktuje cię źle, to nie znaczy, że cały Kościół taki jest. Poszukaj kogoś kto będzie na ciebie otwarty, znajdź duchownego, prawdziwego siewce Dobrej Nowiny. Szukaj swojego miejsca w Kościele, także tym instytucjonalnym. Pamiętaj: nie wierzymy w księży, ale w Boga i Bogu.
***
#ŁobuzywKościele ||| Tekst ukazał się pierwotnie na blogu podniebem.blog.deon.pl w ramach wspólnego projektu blogerów z platformy blog.deon.pl. Nasi blogerzy dzielą się swoim doświadczeniem Kościoła i tym, co jest realną przeszkodą w budowaniu wspólnoty.
Skomentuj artykuł