Życie na bombie czy petardzie?
Ponieważ ks. Jan Kaczkowski chorował na to samo, co mój mąż, stał mi się w tym ostatnim czasie bliższy ze swoimi słowami. Choć nie żył tak jak my, życiem rodzinnym, zmagał się trochę inaczej niż my z chorobą, to jednak jestem przekonana, że wiedział co to glejak i przez to ma mi dużo do opowiedzenia. Jego treści są często trafione w punkt, w którym właśnie jestem.
Pajęczyny. Zaduch. Cisza. Dlaczego? Ano znowu pospolite wirusy. Brzmi niewinne, ale tym razem dały nam solidnie popalić. Jeszcze nie skończyły, ale pojawiło się małe okienko czasowe, dzięki któremu mogę choć zacząć nadrabiać zaległości. Przelewy, zakupy, sen. Szare codzienne czynności. Zdecydowałam, że mogą poczekać. Przyszłam tu. Dla Ciebie i dla siebie. Zdjąć pajęczyny, wywietrzyć i dać słowo, które oby miało moc życiodajną.
Nasze „bombowe” dni
Gorączka ciągnąca się prawie dwa tygodnie. Gile spływające na zewnątrz i do środka. Kaszle niepokojące. Bolące gardła przeszkadzające w jedzeniu. Bóle tu i ówdzie. Problemy z przełykaniem. A w głowie, ciągnące się od czasu diagnozy raka u MNM (Mojego Niezwykłego Męża), pytanie: „Czemu myśmy tego Raju nie chcieli?”.
W tym ostatnim czasie wyrysował mi się pewien obraz. Obraz życia doczesnego, w którym żyjemy wśród bomb. Pełno ich wokół. Kiedy dzieje się nam dobrze, bomb nie widać, ale one ciągle są. Jeden ruch. Jedna sekunda. Jedna decyzja. Jeden brak koncentracji. Jedno niezależne od nas zdarzenie. I nasze życie wywraca się do góry nogami. Czasem po takim wybuchu zaczyna się dziać prawie natychmiast dobrze. Nawracamy się. Jesteśmy silniejsi. A czasem to początek pustyni, a na efekt trzeba poczekać dłużej. Być może aż do śmierci doczesnej.
Pustynia brzmi dla mnie łagodnie. Jeździmy tam przecież na wycieczki. W rzeczywistości to okrutna rzeczywistość, zwłaszcza kiedy się bez naszej zgody przedłuża. Brak wody, gorąco, stawianie kroków ostatkiem sił… Walka, by uniknąć kolejnych wybuchów. Podawanie leków, oklepywanie, odwracanie, odflegmianie. Walka, by przełknął choć odrobinę, podłączanie kroplówek. By nie odwodnić, by zapobiec uduszeniu, odleżynom, zapaleniu płuc. By wyleczyć, choćby z wirusów. Ciężka praca jak podsumował lekarz, który do nas przyjeżdża. Tak było i jest z MNM.
W czasie infekcji MNM trzeba wystrugać dodatkowy czas i energię, na które codziennie jest deficyt. Trzeba to zrobić pomiędzy zapobieganiem wybuchom infekcyjnym pozostałych domowników, czyli moich Chłopców. Tylko sześć styczniowych dni w przedszkolu Pierworodnego i dalsze przebywanie w domu niech powiedzą same za siebie. Trzeba to też zrobić pomimo własnych zapaleń, infekcji, słabszej kondycji.
Bomba za bombą odbiera mi raz za razem siły witalne, psychiczne, duchowe…
Petarda z bomby
Myślę co tu zrobić, żeby te wybuchy mnie nie dobijały. To przecież wielka siła, którą jakby dobrze wykorzystać, mogłaby się przyczynić do dobrego, a nie złego. Myślę i jeszcze nie wymyśliłam jak, ale mam pewną intuicję, która czuję, że może poprowadzić mnie w dobrym kierunku.
Petarda. Obraz życia na pełnej petardzie*. Nie czytałam książki, a księdza Jana przed diagnozą MNM niezbyt lubiłam czytać czy słuchać. Ponieważ chorował na to samo, co MNM, stał mi się w tym ostatnim czasie bliższy ze swoimi słowami. Choć nie żył tak jak my, życiem rodzinnym, zmagał się trochę inaczej niż my z chorobą, to jednak jestem przekonana, że wiedział co to glejak i przez to ma mi dużo do opowiedzenia. Jego treści są często trafione w punkt, w którym właśnie jestem.
Petarda, pomijając huk straszący zwierzęta, daje radość, kolory, światło. Brzmi dźwiękiem bomby, a jednak użyta prawidłowo nie czyni szkody. Powinna dać uśmiech. Nie wiem jaką puentę zawarli na końcu wymienionej książki autorzy, ale życie na pełnej petardzie kojarzy mi się z życiem w pełnej krasie w powołaniu. Z mocą, werwą, szczęściem, radością. To nie znaczy, że zawsze łatwo, miło i przyjemnie. Jeśli tylko z drogi powołania nie zbaczamy i idziemy siedząc Bogu na kolanach, to pomimo braku komfortu, który ten świat nam nachalnie proponuje, możemy być szczęśliwi. Nawet służąc komuś ostatkiem swoich sił, bo szczęście nie zależy od uśmiechu. Wierzę w takie szczęście.
Ledwo dycham. Skoro jednak piszę, to pierwsza oznaka wiosennego wiatru. Na blogu. I tu, w moim sercu. Tak było przez wyrwaną w ciągu dnia godzinę, kiedy wpis powstawał. Przypomnienie, że wiosna istnieje. Potem chłód znowu przyszedł. Zaczęło się chrzanić (na myśl przychodzi mniej cenzuralne słowo). Zamiast ku zdrowiu to znowu ku chorobie. Wpis szlifuję i wypuszczam z przyklejonym do mnie Ostatniorodnym. Staram się troszczyć, a nie zamartwiać tym, na co wpływu nie mam. To rozróżnienie wiele mi pomaga, ale nie zawsze łatwo jest go stosować. Zwłaszcza kiedy nawet na troskę brakuje sił. I bez MNM, który pomógłby jedno od drugiego odróżnić.
Nie umiem przekonstruować bomby na petardę. Ale wiem Kto może to zrobić, choć nie podoba mi się proces, w którym się to dzieje. Modlitwą moich ostatnich dni są słowa: „Jakże się to stanie?”**, które przyszły w cotygodniowym mailu.
Jakże się to stanie, że z tego trudu życia osłabianego kolejnymi wybuchami bomb zrobisz życie pełne życia, Boże? W pokoju, miłości, szczęściu… Ufam (wbrew rozumowi i temu, co widzę), że właśnie tego dla mnie chcesz. Ufam (razem z bratem Markiem z Taize), że to też jest modlitwa.
* ks. Jan Kaczkowski, Piotr Żyłka, „Życie na pełnej petardzie”
** „Bóg. Cisza. Prostota” – brat Marek z Taize w rozmowie z Piotrem Żyłką, s. 266-267:
„Ostatnio często towarzyszy mi pytanie, które Maryja postawiła aniołowi, kiedy dowiedziała się, że ma być Matką Syna Bożego: „Jakże się to stanie?” (Łk 1,34). Nie wiem, jak Bóg sobie da radę z ogromem cierpienia, z którego zdałem sobie sprawę towarzysząc chłopcom z Sudanu, nie wiem, jak Bóg da sobie radę z ogromem zła, które ich spotkało i które spotyka codziennie tylu ludzi na ziemi. Nie wiem. Więc pytam Go, jakże się to stanie, że obiecany pokój zapanuje na ziemi? I mam nadzieję, że to też jest modlitwa. W takich trudniejszych chwilach ważne jest, że w modlitwie możemy się oprzeć nie tylko na własnej wierze, ale również na wierze Kościoła. (…) Oparcie się na wierze Kościoła, wspólnoty, a nie tylko na mojej własnej, często małej, niedoskonałej, ograniczonej i podatnej na najróżniejsze wątpliwości i wstrząsy, pomaga przetrwać kryzysy. Nie muszę być kimś doskonałym, wielkim bohaterem, nie muszę wszystkiego do końca rozumieć. Do Bożego Królestwa idziemy razem, a nie w samotności. I to jest bardzo dobra nowina.„
Tekst pochodzi z bloga bam-boo.blog.deon.pl. Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!
Skomentuj artykuł