Z Ryszardem Wtorkiem SJ, misjonarzem pracującym w Egipcie, rozmawia Józef Augustyn SJ
Na naszych oczach rozgrywa się – jak określają to media – prawdziwa wiosna ludów arabskich. Jako misjonarz pracujący w Egipcie był Ojciec świadkiem społeczno-politycznej rewolucji w tym kraju przeciwko prezydentowi Hosniemu Mubarakowi i jego rządom.
W Egipcie, na szczęście, nie doszło do tak krwawych wydarzeń jak w Libii, gdzie mamy do czynienia z wojną domową i ofiarami, których liczby nie da się nawet w tym momencie dokładnie określić. W Egipcie wydarzenia potoczyły się według mniej dramatycznego scenariusza, choć były obawy, że wojsko zacznie strzelać do ludności cywilnej. Policja, chcąc rozproszyć tłum, używała gazów łzawiących. Jeśli już strzelano, to przeważnie gumowymi kulami.
Rzeczywiście były takie przypadki. Nie miało to jednak charakteru masowego. Jedynie w sytuacjach naprawdę skrajnego zagrożenia, jak w Suezie czy w Kairze, kiedy protestujący szturmowali budynki policji i ministerstwa spraw wewnętrznych. Gdyby manifestującym udało się zdobyć broń, która zwykle jest przechowywana na posterunkach policji, mogłoby dojść do większego rozlewu krwi. Egipskie media podawały, że w ciągu całej rewolucji, od 25 stycznia do 11 lutego 2011 roku, w Kairze zginęło około czterystu osób i około tysiąca na terenie całego Egiptu. To naprawdę niewiele, jeśli weźmie się pod uwagę, że w Egipcie mieszka ponad osiemdziesiąt milionów ludzi.
W pierwszych dniach egipskich wydarzeń najwięcej zabitych było w Suezie, gdzie sytuacja najszybciej wymknęła się spod kontroli sił bezpieczeństwa. Determinacja i wściekłość protestującego tłumu były tam tak wielkie, że policjanci i agenci sił bezpieczeństwa wpadli w panikę. Wtedy padły strzały z ostrej amunicji. W mediach mówiono, że pierwszy zaczął strzelać jeden z oficerów, ponieważ tylko oni mogli używać ostrej amunicji. Poza tymi skrajnymi przypadkami policja i służby bezpieczeństwa raczej unikały używania ostrej broni. Niewykluczone, że w egipskich siłach bezpieczeństwa obowiązywała niepisana zasada, a może nawet rozkaz, by do protestujących nie strzelać ostrą amunicją.
Protestujący przeważnie atakowali przedstawicielstwa i urzędy władzy prezydenta Mubaraka – wszystko to, co reprezentowało i kojarzyło się z jego rządami. Cel gniewu protestujących był zasadniczo jeden: zniszczone zostały posterunki policji, sądy, siedziby partii rządzącej, siedziby służby bezpieczeństwa. Z tych miejsc pokonana policja po prostu uciekła. Niestety, w takiej sytuacji zawsze pojawiają się jakieś elementy kryminalne (w Egipcie nazywa się ich baltaga), które wykorzystały nieobecność policji i służb ochrony. Dochodziło więc do przypadków niszczenia, palenia i grabieży mienia w sklepach czy bankach.
W Kairze, kiedy manifestantom udało się przełamać policyjne kordony, podpalić i zniszczyć samochody pancerne oraz opanować i splądrować posterunki znajdujące się na ulicach prowadzących do placu Tahrir, placu Wyzwolenia, wówczas – jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – w niemal całym mieście, z wyjątkiem lotniska i kilku centralnych urzędów, wszyscy policjanci czy ochroniarze zniknęli. To było wielkie zaskoczenie dla mieszkańców Kairu.
A mieszkańcy osiemnastomilionowego Kairu nagle zostali bez policji i służb ochrony, które przede wszystkim powinny zapewniać bezpieczeństwo zwykłym obywatelom. W tak wielkim skupisku ludności zawsze jest przecież ryzyko, że znajdą się jacyś awanturnicy, furiaci czy siejący terror kryminaliści i musi być społeczna siła, która zapewniłaby minimum bezpieczeństwa. W początkowych dniach rewolty tego w Kairze zabrakło.
Dwa dni i jedną noc – od piątkowego wieczoru 28 stycznia do 30 stycznia, kiedy nocą do Kairu wkroczyło wojsko. Przez ten czas miasto zdane było na siebie. Nagle system rządów Mubaraka zaczął się po prostu od środka rozpadać. Niektórzy ze zdumienia przecierali oczy i nie wierzyli w to, co widzieli.
A jednak coś tak niebywałego się działo.
Przebywałem wówczas w College de la Sainte Famille, w jezuickiej szkole, którą prowadzimy w Kairze. Wraz z jednym z jezuickich współbraci byłem świadkiem pierwszych dni rewolucji. Widziałem tłumy protestujących i walczących z policją na ulicy Ramzesa, tuż pod oknami naszej szkoły. Jednak tłum, który walczył z policją, nie próbował szturmować budynków naszej szkoły. Jak już mówiłem, atakowano jedynie przedstawicielstwa i urzędy państwowe.
Ulica Ramzesa, przy której mieści się nasze kolegium, wraz z placem o tej samej nazwie znajduje się na szlaku prowadzącym do słynnego już placu Tahrir. Przed placem Ramzesa, na którym znajduje się wielki meczet Al-Fath, na początku demonstracji, w piątek 28 stycznia, policja ustawiła samochody opancerzone i kordon uzbrojonych sił porządkowych, by zablokować przejście manifestujących ulicą Ramzesa w kierunku placu Tahrir. Nazajutrz okazało się, że demonstranci usiłowali dostać się na ten plac w „marszu gwiaździstym”, idąc jednocześnie z wielu kierunków. Dziś wiemy, że nie był to przypadek, że manifestanci byli zorganizowani, aby osiągnąć jeden, strategiczny cel: właśnie ogromny plac Tahrir.
Plac Tahrir – plac Wyzwolenia jest dla kairczyków wyjątkowy. To symbol. W przeszłości miało na nim miejsce wiele ważnych dla kraju wydarzeń: zgromadzeń, marszów, przemów przywódców Egiptu związanych z odzyskiwaniem niepodległości. Na tym placu przemawiał między innymi charyzmatyczny prezydent Egiptu Abd Al-Nasser. I właśnie ze względu na tę polityczną symbolikę protestujący chcieli za wszelką cenę zdobyć plac Tahrir i z tego miejsca żądać politycznych zmian w kraju.
To wielki plac, do którego z różnych stron dochodzi wiele ulic. Z tego powodu policja i siły bezpieczeństwa nie mogły zatrzymać idących tam tłumów. Policji skończył się gaz łzawiący, skończyła się gumowa amunicja, a pałki nie wystarczyły w walkach wręcz i policyjne kordony zostały przerwane. W piątkowy wieczór 28 stycznia, po gwałtownych ulicznych walkach, protestujący opanowali go i trwali tam aż do odejścia Mubaraka 11 lutego.
Pierwsi na placu pojawili się młodzi ludzie, studenci, często bardzo sprawni, jeśli chodzi o kwestie informatyczne. Demonstracje organizowano za pomocą telefonów komórkowych, internetowych serwisów społecznościowych, a później za sprawą specjalnie założonej strony internetowej. Dzięki tej ostatniej o tym, co dzieje się na placu, dowiadywał się cały świat. Początkowo wszystko działo się spontanicznie, później jednak pojawiły się grupy, które próbowały tym protestem kierować, w jakiś sposób go kanalizować i organizować, by manifestanci się nie rozeszli, a protest nie tracił na sile.
To były tysiące... Zaraz po wybuchu gwałtownych zamieszek na placu Tahrir mogło być ponad dwieście tysięcy ludzi, może nawet więcej. Najwięcej protestujących było w kolejne piątki rewolucji, a więc w dzień dla muzułmanów świąteczny, kiedy razem modlą się w meczetach. Niektórzy mówią nawet o czterystu, pięciuset tysiącach. W ciągu pozostałych dni tygodnia na placu pozostawało około trzydziestu tysięcy protestujących. To zwiększanie się i zmniejszanie liczby manifestujących osób było planowo organizowane nawet wówczas, kiedy władze zarządziły wyłączenie telefonii komórkowej i Internetu.
Protestujący ludzie byli niesamowicie zmotywowani, gotowi na bezpośrednią konfrontację za cenę zdrowia czy nawet życia. Jak jednak już wspominałem – o ile okazało się to możliwe – nie niszczyli mienia publicznego i nie atakowali przygodnych ludzi. Domagali się odejścia Mubaraka. Podobnie było na ulicach Aleksandrii czy Suezu. Nie niszczono na ślepo wszystkiego, co protestującym stanęło na drodze. W ogromnej większości w swym gniewie byli jakby utemperowani. Buntowali się niejako w cywilizowany sposób. Była w tym wielka mądrość.
Rzeczywiście przez wiele lat pod rządami prezydenta Mubaraka w Egipcie panował spokój. Ludzie jakby godzili się na takie życie, jakby potrzebowali właśnie takiego władcy absolutnego, dysponującego pełnią władzy. Wynikało to w jakiejś mierze ze wschodniej mentalności Egipcjan, zwłaszcza tych niewykształconych, a osób, które nie potrafią pisać i czytać, jest dziś w Egipcie około 40 procent. Dla wielu z nich Mubarak był jak „wielki ojciec”, głowa rodu i przywódca, który ochrania pozostałych członków wspólnoty, który wszystko może i do którego z każdym problemem można się zwrócić, a on swoimi prezydenckimi dekretami sprawy rozwiąże w trybie natychmiastowym.
Cokolwiek nowego powstawało w państwie – most, metro, linia kolejowa – nieważne, że budowane były przez Francuzów, Japończyków albo Chińczyków, w dniu oddania danego obiektu narodowi pojawiał się Mubarak ze swoją świtą i wmurowywano tablicę upamiętniającą jego przybycie. Takie tablice można podziwiać od Aleksandrii po Asuan, od Wybrzeża Północnego po Synaj. Mubarak uważał się chyba za prawdziwego faraona. Tylko że tak naprawdę ten ojciec narodu chronił interesy jedynie swoje i swoich wybranych.
Poza tym każda długoletnia władza niejako z zasady podlega moralnej degeneracji i tylko kwestią czasu jest jej upadek. Wszystko się zużywa, także moralność człowieka, zwłaszcza gdy sprawuje on władzę. Mówi się, że władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie. Myślę, że w przypadku prezydenta Mubaraka mieliśmy do czynienia właśnie z takim stopniowym zużywaniem się jego władzy. Kiedy jesienią 1981 roku został prezydentem, na początku swych rządów pewnie chciał dobrze dla Egipcjan. Z czasem jednak oddalił się od narodu, zapomniał o złożonych obietnicach i zajął się sobą oraz ludźmi swojego aparatu.
Kiedy w 1952 roku w Egipcie została obalona monarchia, władzę w kraju przejęła grupa tak zwanych wolnych oficerów. Od tego momentu prezydent kraju był także oficerem najwyższego stopnia. W Egipcie prezydent zasadniczo ubiera się po cywilnemu, ale pod garniturem ukrywa wojskowy mundur. Zanim generał Mubarak został prezydentem, przez lata był dowódcą sił powietrznych, a później także wiceprezydentem. Kiedy na skutek zamachu obalono prezydenta Anouara Sadata, jednego ze wspomnianych „wolnych oficerów”, zgodnie z konstytucją jego miejsce automatycznie zajął wiceprezydent, którym w tym czasie był właśnie generał lotnictwa Mohammad Hosni Mubarak.
Pierwszą decyzją, którą podjął nowy prezydent, było wprowadzenie stanu wyjątkowego. Proszę sobie wyobrazić, że od 1981 roku trwał on do wybuchu rewolucji zimą 2011 roku. Trzydzieści lat był przedłużany co cztery lata przez każdy nowo wybrany parlament. Nigdy nie udało się go znieść, choć opozycja wielokrotnie podejmowała takie próby. Była jednak za słaba. Zawsze znalazła się większość reprezentowana przez rządzącą partię prezydencką, która w majestacie prawa blokowała opozycję i przedłużała stan wyjątkowy na kolejne lata.
Stan wyjątkowy w Egipcie dawał pełnię władzy prezydentowi i jego ludziom, a mówiąc dokładniej jego służbom. Pozwalał na przykład zatrzymywać na dowolny okres obywatela, który – zdaniem służb – stwarzał tak zwane zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Wystarczyło tak ogólnikowo sformułowane oskarżenie, by zostać aresztowanym i osadzonym w więzieniu bez sądu. Owo „zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa” mogła stwarzać na przykład grupa ludzi, która próbowała zorganizować jakieś spotkanie dyskusyjne czy przedstawienie teatralne. Bez pozwolenia służb bezpieczeństwa było to niemożliwe.
Jednak największe sankcje związane ze stanem wyjątkowym dotyczyły oczywiście działalności politycznej. Nieustannie aresztowani byli na przykład Bracia Muzułmańscy. Jest to stowarzyszenie polityczne, które istniało w Egipcie już przed drugą wojną światową. Zostało założone bodajże w 1928 roku przez alima Hassana al-Bannę. Za rządów Mubaraka członków tej organizacji nieustannie i na różne sposoby prześladowano. Zdarzało się, że niespodziewanie na trzy miesiące zamykano niektórych lokalnych liderów Braci Muzułmańskich, by po trzech miesiącach równie niespodziewanie ich wypuścić, a wszystko w majestacie prawa stanu wyjątkowego.
Było to więc ewidentne manipulowanie życiem politycznym i społecznym, które ludzi zaangażowanych w tę działalność doprowadziło w końcu do ogromnej frustracji. Widoczne to stało się zwłaszcza jesienią 2010 roku, przy okazji ostatnich wyborów parlamentarnych. Zostały one przez służby bezpieczeństwa ewidentnie sfałszowane.
Wśród kandydatów było rzekomo wielu kandydatów niezależnych, z tak zwanej opozycji. Jednak opozycja ta miała raczej charakter „kanapowy”, a poza tym służby bezpieczeństwa z łatwością skłócały liderów jednego ugrupowania, dzięki czemu kandydaci partii prezydenckiej prawie wszędzie zdobywali większość i miejsca w parlamencie. Nawet jeśli kandydat opozycji miał całkiem realne szanse wygrać wybory, to usłużna bezpieka tak manipulowała komisją wyborczą, że zawsze wygrywał kandydat z partii prezydenckiej. Skutek był taki, że nikt z dobrze zorganizowanych przedstawicieli Braci Muzułmańskich w 2010 roku nie wszedł do parlamentu. Taka sytuacja nie miała tu miejsca od dawna. Tego mieli dość nie tylko Bracia Muzułmańscy, lecz także zwykli Egipcjanie.
Z pewnością sfałszowane wybory to jeden z ważniejszych powodów. Politycznie zaangażowani obywatele mieli dość manipulacji i upokarzającego traktowania. Po wyborach w 2010 roku nagle okazało się, że istnieją grupy, które zdolne są wywołać i pokierować zmasowanym protestem. Wśród młodych ludzi i niektórych egipskich elit po prostu zawrzało. Wystarczyła jedna iskra, by rewolucja wybuchła.
Ludzie mieli po prostu dosyć złej sytuacji materialnej, bezrobocia, ograniczania swobód obywatelskich, długoletniego reżimu Mubaraka i wszechobecnej korupcji, która zżerała państwo od środka. Natomiast sam moment wybuchu rewolucji był bardzo specyficzny. Pojawił się bowiem problem, kto przejmie władzę po osiemdziesięcioletnim już Mubaraku. Z poczynań partii prezydenckiej jasno wynikało, że Mubarak na następcę przygotowywał swojego syna Gamala. Próbował stworzyć panującą dynastię.
I to właśnie przeciw tym planom Egipcjanie się zbuntowali. Najważniejszym ich żądaniem było na początku odejście Mubaraka i jego syna. Z protestującymi na placu Tahrir próbowano w tej kwestii negocjować, ale demonstranci ustąpili dopiero wtedy, kiedy ustąpił Mubarak. Władzę w kraju przejęła Najwyższa Rada Sił Zbrojnych.
Wojsko stało się dla Egipcjan gwarantem, że Mubarak nie powróci już do władzy. Dlaczego tak się stało, trudno mi powiedzieć. Może wynikało to ze sposobu postrzegania wojska za czasów reżimu Mubaraka. Wojskowi pozostawali wówczas niejako z boku tego, czym żyli zwykli Egipcjanie. Nie korzystali oni nachalnie z przywilejów władzy: nie wykorzystywali obywateli i nie prześladowali ich w sposób otwarty. Nie okradali państwowej gospodarki, ale sami stworzyli jakby równoległą ekonomię. Jest to o tyle ważne, że wszelkie rewolucje wybuchają zazwyczaj z powodu niesprawiedliwej redystrybucji wspólnie wytworzonego dobra.
W egipskiej gospodarce pełno było ekonomicznych skandali, monopoli i oligarchii. Szalały w niej korupcja i nepotyzm. Mówi się nawet, że za rządów Mubaraka zaledwie kilku milionom większych i mniejszych tak zwanych biznesmenów oraz ich rodzinom udało się opanować 90 procent majątku narodowego. Jeśli tak było rzeczywiście, to kiedyś musiało się to skończyć buntem i rewolucją.
Jeśli uczestniczyło, to nie robiło tego w sposób jawny. Trudno jednak tak naprawdę jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Swoją wiedzę opieram na wieloletniej obserwacji istniejącego systemu oraz na tym, co słyszałem od moich egipskich znajomych. Prawdę zna pewnie tylko samo wojsko. Funkcjonowało ono i nadal funkcjonuje praktycznie jak państwo w państwie w dużej mierze dzięki amerykańskiej pomocy. Dokładnie nie wiadomo, jak duża owa pomoc była, ale mówi się nawet o miliardzie dolarów rocznie.
Oczywiście gros tej pomocy szło na uzbrojenie, ale były też środki na inne potrzeby wojska, także socjalne. Wojskowi mieli i mają własne budownictwo mieszkaniowe, hotele, szpitale, farmy i przedsiębiorstwa. Kto był w wojsku, żył sobie bardzo dobrze, a im wyższy miał stopień, tym lepiej mu się powodziło. Wojsko gwarantowało wygodną egzystencję.
Poza tym wojsko zwykle stacjonowało daleko od miast, w bazach na pustyni, nie widziało się go na ulicach. Ludność cywilna – jak już mówiłem – nie odczuwała bezpośredniego wykorzystywania i okradania przez wojsko, jak to miało miejsce w przypadku skorumpowanej policji i sił bezpieczeństwa Egiptu. W jakiejś mierze pewnie opierało się to jedynie na micie, ale uważano, że egipskie wojsko jest „czyste”.
W początkowych dniach rewolucji Braci Muzułmańskich na placu Tahrir nie było wielu. Dopiero później włączyli się w protesty. Zorientowali się, że jest okazja, by zaistnieć i stać się ważnym aktorem na tworzącej się nowej scenie politycznej Egiptu. Z pewnością chcieliby oni przejąć władzę w Egipcie, ale to są na razie bardziej ich polityczne marzenia niż konkretne plany. Moi egipscy współbracia i przyjaciele mają nadzieję, że tak się nie stanie. Społeczność Egiptu w ogromnej większości jest muzułmańska (ponad 90 procent), ale nie wszyscy muzułmanie są tu zwolennikami ideologii Braci Muzułmańskich czy islamistów.
Na ponad osiemdziesiąt milionów Egipcjan Braci Muzułmańskich może być – razem z ich rodzinami i zwolennikami – dwa i pół miliona, góra trzy miliony. Nawet jeśli są tak dobrze zorganizowani, jak mówią media, to w uczciwej, podkreślam uczciwej, grze politycznej nie mogą zdobyć w wyborach absolutnej większości i przejąć całej władzy w Egipcie. Na to, że władzy nie zdobędą, liczą ich polityczni przeciwnicy, także muzułmanie, ale ci o bardziej liberalnych poglądach. Wielu muzułmanów nie chce po uwolnieniu się spod jednej dyktatury na nowo znaleźć się w innej opresji, tym razem o charakterze religijnej i społeczno-obyczajowej. Bardzo wielu muzułmanów w Egipcie na to po prostu się nie zgodzi.
Dziś Egipt tworzy nowe demokratyczne formy sprawowania władzy. To kraj o bardzo długiej tradycji państwowości. Doświadczył panowania wielu, często obcych władców. Teraz może wreszcie sam decydować o swoim losie, bez czekania na decyzje czy instrukcje oświeconej głowy rodu. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że dopiero w 2011 roku po raz pierwszy Egipcjanie sami mogą stworzyć bliską im formę państwowości oraz sposób sprawowania władzy, który wyrazi ich własne aspiracje. To wydarzenie naprawdę historyczne.
Jaka to będzie państwowość?
W tym momencie trudno powiedzieć. Na pewno nie będzie to kraj, w którym zostanie oddzielone państwo od religii. Mieszkam w Egipcie już wiele lat i trudno mi sobie wyobrazić, by taka przemiana mentalności była możliwa. Egipcjanie są głęboko religijni, wymiar religijny jest w ich życiu i kulturze wszechobecny. Islam jest dla nich jak powietrze, jak woda z Nilu. Na pewno więc nowa państwowość Egiptu będzie strukturą w stu procentach egipską, ale także związaną z islamem.
* Wywiad przeprowadzony w marcu 2011 roku.
Skomentuj artykuł