Ten przesłodki obrazek. Wokół teologii dewocyjnego kiczu
Rokrocznie drukarnie katolickie na całym świecie wypuszczają ćwierć biliona obrazków, które pozostają w obiegu zwykle od trzech do pięciu lat. Praktycznie nie istnieje żaden wzornik, który określałby, jakie treści winny się znaleźć na tych druczkach. Swobodę artystycznej wypowiedzi ogranicza wprawdzie nigdy nieuchylony dekret papieski z 1897 roku o konieczności uzyskania imprimatur przy wprowadzaniu nowych obrazków religijnych, ale wydawcy interpretują go zupełnie dowolnie.
Dziś większym cenzorem jest prawo autorskie niż decyzje kościelnych komisji artystycznych, o ile w ogóle obecne są w diecezjach. Drukuje się więc wszystko to, na co jest zapotrzebowanie, i to, co generuje zysk. Skutkiem dyktatu pieniądza generalnie staje się regres treści i formy obrazków religijnych: spada ilość możliwych wariantów prezentacji postaci Chrystusa, Maryi i świętych, dominują reprodukcje dzieł mistrzów renesansu i baroku, nie ma nowych propozycji, bo też brakuje kościelnego mecenatu.
Społeczne zapotrzebowanie
Badający tradycyjną chrześcijańską ikonografię amerykański jezuita James Martin SJ zauważył, że wyobrażenia sakralne są wypadkową kultury czasów ich wytworzenia i niejako odpowiedzią na ich duchowe zapotrzebowanie. Dynamizm życia religijnego możemy więc badać zdolnością do wytwarzania wciąż nowych artefaktów, niepowielania zastanych treści, które mogą wyrażać nasze potrzeby religijne, ale nie muszą. W tym kontekście istotne jest pojęcie smaku: przychylamy się do tych wyobrażeń, które estetycznie współgrają z naszym duchowym nastawieniem. Tym samym to, co piękne artystycznie, nie musi być odbierane jako coś, co jest piękne religijnie, co pomaga człowiekowi na drodze rozwoju duchowego.
Istota zagadnienia funkcjonowania dziś obrazków religijnych w obiegu wewnątrzkościelnym sprowadza się do pytania, czy odpowiadają one na społeczne zapotrzebowanie, również w aspekcie kształtowania kultury duchowej. Z pewnością nie jest to jednoznaczne: istnieją druczki, które jedynie przekazują treści teologiczne, pomagają w przyswojeniu prawd wiary, prostują wynikłe z ignorancji błędy, oraz te, które dzięki zetknięciu z doświadczeniem sakralnym nabywają walor świętości. Jeśli w pierwszym aspekcie jesteśmy w stanie pokusić się o jakieś rozwiązania szczegółowe, to w przypadku swoistych personalnych relikwii jesteśmy bezradni.
Nieuchwytne jest to, dlaczego trzymamy w portfelu zniszczony obrazek, całujemy wyjęty z modlitewnika stary druczek czy nabożnie dotykamy pomiętą kartkę z wyobrażeniem naszego chrzcielnego patrona. Nawet jeżeli te gesty wykonują zbiorowo pielgrzymujący na Jasną Górę ludzie, to wciąż niejasne jest, dlaczego w ogóle chcą obcować z tymi artefaktami. Nie da się też ustalić, na ile powielaliby te gesty w odniesieniu do obrazków, które by im z góry przekazano. Przykład z lansowaną przez Papieża Franciszka "Misericordiną", zestawem duchowych gadżetów, między innymi z wizerunkiem Jezusa Miłosiernego, pozwala domniemywać, że poza chwilową modą nie stanowiłoby to trwałego zachowania.
Należy więc mocno uważać, próbując sterować kulturą religijną. W XVI wieku dla potrzeb misji jezuici adaptowali dewocyjne kartki, które wytwarzano metodą chałupniczą, odbijając na papierze wzór wykonany na drewnianym klocku. Zaczęli w Antwerpii drukować wyobrażenia patronów popularnych w całej Europie i przewozić za ocean w nadziei, że pomogą im w nawracaniu Indian. Kompozycje te, wykonane na zamówienie u najwybitniejszych grafików epoki, były artystycznie dopracowane, często ozdobione szlachetnymi materiałami, a mimo to nie znajdowały uznania u miejscowych ludów. Potrafiły płonąć stosy z papierowych kart z dziełami flamandzkich mistrzów, gdy tymczasem na widok Matki Bożej z Guadalupe wyciągały się ręce.
Duchowość alfosjańska i pobożność sulpicjańska
W tym kontekście istotne jest rozpoznanie społecznych potrzeb, ale i równoczesne subtelne kontrolowanie przez Kościół wytworów świata artystycznego, które na te pragnienia odpowiadają. Najlepiej więc, gdy symbioza ta jest efektem wspólnego doświadczenia religijnego. W XIX wieku wokół kościoła św. Sulpicjusza w Paryżu wyrosła cała dzielnica warsztatów, które zajmowały się projektowaniem, drukowaniem i dystrybucją religijnych obrazów. Ów ruch pobudzał artystyczny i wydawniczy ferment religijny, jaki przeżywało pobliskie seminarium duchowne, w którym upowszechniała się duchowość alfonsjańska. Przejęci kultem Eucharystii, dziecięctwa Bożego czy Niepokalanego Poczęcia Maryi klerycy oddziaływali tak sugestywnie na otoczenie, że kształtowali klimat ideowy, dziś zwany sulpicjańskim.
Istotnie był on wyrazem pewnego ogólnoeuropejskiego trendu w pobożności, która masowo odkrywała takie tajniki ludzkiej duszy jak wzruszalność i pragnęła to przeżycie w artystycznej formie przekazywać innym. Możemy mówić o pewnym fenomenie artefaktu sulpicjańskiego, który dziś jest często traktowany pejoratywnie jako symbol religijnego wynaturzenia, gdy tymczasem ten "przesłodki" obrazek funkcjonował praktycznie do drugiej wojny światowej nie dlatego, że Kościół taki temat zamówił u akademickich mistrzów, ale ponieważ takie było społeczne zapotrzebowanie czasów i w ten sposób wyrażała się ówczesna kultura religijna.
Co ważne: po raz pierwszy w dziejach na taką skalę dzięki technicznym możliwościom eksportu wytworów poza Europę przybrała ona masowy charakter. Mówiono, że wraz z inwazją religijnych druczków duchowość stała się dostępna dla przysłowiowego zjadacza chleba na wyciągnięcie ręki. Nie tylko zakonnice czy księża mogli dostępować stanów mistycznych, wpatrując się w oblicze Chrystusa czy świętych na reprodukcjach nabytych podczas parafialnego odpustu albo w trakcie pielgrzymki do lokalnego sanktuarium. Również przedstawiciele niższych warstw społecznych, w tym niepiśmienni robotnicy czy służba domowa, poprzez kontakt z obrazkami religijnymi nabywali umiejętności przeżywania duchowych wzruszeń. W niektórych przypadkach taka możliwość wynosiła na ołtarze zaprezentowanych na druczkach świętych, między innymi karmelitankę Teresę od Dzieciątka Jezus czy ks. Jana Bosco, którzy zostali kanonizowani z uwagi na przesyłane do Watykanu świadectwa wpływu ich wyobrażeń na wewnętrzne przemiany wiernych.
Komercjalizacja artystycznej tandety
Niestety wraz z tymi pozytywnymi trendami szła w parze komercjalizacja wytwórczości dewocyjnej. Coraz częściej producenci wykonywali obrazki nie dla realizacji społecznych potrzeb, ale z chęci zysku. Jak słusznie zauważyła Maria Poprzęcka, badająca relacje między "niską" a "wysoką" sztuką, to, co nazywamy obecnie "kiczem", jest niczym innym jak nieudolną kopią pierwotnego zachwytu. Ci z artystów, którzy w odpowiednim czasie nie wstrzelili się w trendy, również chcieli odnieść sukces, dotrzeć do odbiorcy i wywołać u niego doświadczenie obcowania z pięknem. Ponieważ konwencja w dalszym ciągu uwodziła rzesze odbiorców, powielano obrazki w pewnej określonej formie, nieudolnie naśladując znane motywy.
Utrzymujący się bezpieczny i swojski klimat duchowy pozwalał też Kościołowi na rozwój masowego duszpasterstwa, które przyciągało wiernych bezrefleksyjnie, jedynie na drodze powierzchownego oddziaływania. Tym samym kicz religijny jest wypadkową dwóch potrzeb: łatwo uzyskiwalnego artystycznego aplauzu i niewymagającego duchowego wysiłku ewangelizowania.
Z pewnością ogromną rolę w przełamaniu tendencji do utrzymywania się w masowym obiegu religijnej i artystycznej tandety odgrywa edukacja. Ona potrafi kształtować mniej lub bardziej trwale potrzeby estetyczne. Nie zadowala się powtarzalnością tematów i sentymentalizmem, ale pragnie odkrywać w artystycznych dziełach głębsze treści. Zresztą zawsze istnieją ludzie, którzy na drodze duchowego rozwoju zechcą sięgnąć po bardziej wyrafinowane wyobrażenia. Ważne jest jednak to, czy istnieje klimat ideowy, który pozwala na rozwój tych niszowych potrzeb. Dopóki kultura masowa nie uległa laicyzacji, można było spekulować, czy jednego stylu artystycznego nie może zastąpić inny. W tym aspekcie z pewnością był przełomem symboliczny nurt l’Art Sacré, który do ikonografii chrześcijańskiej wprowadzał nowe treści, odkryte dzięki parapsychologii.
Niestety, praktycznie od zakończenia drugiej wojny światowej postępuje regres co do woli rozwoju religijnego obrazka i ani Kościół, ani tym bardziej pełne ignorancji wobec sakralności w ogóle środowiska artystyczne nie są zainteresowane, aby wstrzymać postępujący upadek znaczenia dewocyjnych druczków. Od czasu do czasu pojawiają się również w naszym kraju propozycje, które firmują nowoczesną estetykę, niemniej są to za słabe działania hamulcowe, aby zmienić ogólnie niekorzystną tendencję.
Kubki, breloczki i karty magnetyczne
Regres oczywiście utrwala kicz religijny. Obrazki w znanej konwencji funkcjonują siłą inercji, faktem, że nie potrafimy lub nie chcemy się z nimi rozstać, bo nas powstrzymuje przed pochopnym z nimi pożegnaniem tradycja. Nie wyobrażamy sobie, aby podczas prymicji lub biskupiego ingresu nie były rozdawane artefakty z sugestywną dedykacją. Również wizyty kolędowe kończy zwykle obrzęd ich wręczenia wraz ze świątecznymi życzeniami. Niekiedy jednak te praktyki tak się formalizują, że zatracają w ogóle sens.
Banalizacji sprzyja słaba wola Kościoła, aby nadawać im nowych znaczeń. W Polsce praktycznie ostatnim momentem wykorzystania dewocjonaliów w działaniach duszpasterskich była Wielka Nowenna przed obchodami milenijnymi. W trakcie objazdów parafii, gdy po domach wędrowała kopia wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej, biskupi, a zwłaszcza kard. Stefan Wyszyński, rozdawali wiernym drukowane specjalnie w Rzymie obrazki z naniesionym na rewersach tekstem ślubowań jasnogórskich. Pomimo że Polacy doskonale znali wyobrażenie częstochowskiej Maryi, to jednak brali druczki z nabożną czcią, gdyż Prymas w sugestywnych kazaniach dokładnie opisywał, co one przedstawiają, zwracając uwagę specjalnie na te elementy artystycznych wizerunków, które mogłyby im pomóc do duchowego wzrostu. Wielu do dzisiaj nie może się rozstać z tymi obrazkami, gdyż podtrzymują ich wiarę oraz sprzyjają pamięci o milenijnych zobowiązaniach.
Obecnie brak tego typu inicjatyw, mimo że od 1974 roku nie deprecjonuje się w Kościele znaczenia dewocyjnych przedmiotów kultu, uznając, że to, co tradycyjne, a w przypadku obrazków też w konwencjonalnej, zwykle kiczowatej formie, może służyć wiernym równie mocno w rozwoju, co najnowocześniejsze, firmowane na gruncie nauk soborowych, duszpasterskie propozycje.
Niepokój wzbudza raczej desakralizacja obecnego na obrazkach kiczu artystycznego. Dochodzi do swoistej "rewolty znaku", gdyż dotychczasowe symbole ikonograficzne przestają być pojmowane w sposób zgodny z kodem kulturowym, stają się wręcz ich parodią. Obrazki religijne trafiają na przedmioty użytkowe: kubki, breloczki, karty magnetyczne, a plastyczne wizerunki sakralne obecne na dotychczasowych przedmiotach kultu zmieniają swoje znaczenie, na przykład szklany różaniec z motywami maryjnymi staje się typową biżuterią noszoną w niekonwencjonalny sposób, choćby jako pasek u spodni. Ten przesadnie kiczowaty camp profanizuje religijne obrazki, które stają się bibelotami, pamiątkami, tak samo okolicznościowymi jak inne przedmioty codzienności.
Przed Kościołem stoi więc poważne zadanie neutralizacji tych tendencji, aby ocalić choćby resztki chrześcijańskiej świadomości w kulturze masowej. W tym aspekcie może się okazać, że kicz religijny sam w sobie konwencjonalny może być jedynym ratunkiem i przeciwdziałanie mu rozwojem wysokiej kultury sakralnej de facto nie będzie progresywne. Otwarte pozostaje pytanie, jaką formę ten kicz przybierze i przez jakie prądy będzie sterowalny. Może będą nim nowe tendencje w pobożności katolickiej, może nowe trendy w duchowości czy w życiu liturgiczno-sakramentalnym.
Katarzyna Jarkiewicz (ur. 1971), adiunkt w Instytucie Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie, historyk i antropolog kultury, badacz mentalności religijnej społeczeństwa polskiego. Opublikowała między innymi: "Sakralność i profaniczność obrazka religijnego. Wokół problemów oddziaływania Kościoła na sferę wytwórczości dewocyjnej"; "Medialne oblicze Kościoła. Dyskurs wokół polskiego dziennikarstwa katolickiego".
Skomentuj artykuł