To prawda - na Bieszczady nie ma rady

To prawda - na Bieszczady nie ma rady
Czy są jeszcze takie zakamarki w Europie, w których można odetchnąć od zgiełku i hałasu? (fot. Sławek Wójcik/flickr.com)
Logo źródła: Dziennik Polski Lech Osuchowski / "Dziennik Polski"

Jak to jest iść przez las i przez cały dzień nie spotkać człowieka. Czy są jeszcze takie zakamarki w Europie, w których można odetchnąć od zgiełku i hałasu? Czy można w spokoju zachwycić się naturą? Okazuje się, że tak! Wystarczy wybrać się zimą w Bieszczady.

W Stuposianach, niewielkiej miejscowości położonej w połowie drogi między Ustrzykami Dolnymi i Górnymi, odbijamy w stronę granicy z Ukrainą. Mijamy mały, zniszczony cmentarz, pamiątkę burzliwej przeszłości, o której nikt tu nie chce pamiętać. Dobrze teraz wykonać ostatnią rozmowę telefoniczną, bo dalej zasięgu już nie ma.

Wąska, kręta i zaśnieżona droga prowadzi nas przez las. Na jednej z polanek mijamy wielkie dymiące metalowe cylindry, jedyny znak świadczący, że w okolicy bywają czasem ludzie. To piece, w których mieszkańcy wypalają węgiel drzewny. Bieszczady to jeden wielki, bujny las, w którym ludzie muszą żyć w zgodzie z naturą. Na lesie się zarabia, w lesie się żywi i z lasu przywozi opał. Zwłaszcza ten ostatni jest ważny, bo zimy bywają tu srogie. Gdy jeszcze kilka tygodni temu cała Polska marzła przy dwudziestostopniowych mrozach tu temperatura była o kolejne dziesięć stopni niższa. Jednak w Bieszczadach nikogo taki stan rzeczy nie dziwi.

W pewnym momencie, wzdłuż drogi pojawiają się latarnie. To znak, że dojeżdżamy do Mucznego, maleńkiej osady z kilkunastoma domami, w której mieszkają niemal sami leśnicy. Niedziałające od lat latarnie, jak i bryła wielkiego, wiecznie pustego hotelu, pozostałości po poprzednim systemie, to smutne świadectwa bezmyślności ówczesnych władz.

DEON.PL POLECA

Na szczęście Muczne bardziej znane jest z czegoś innego - z Wilczej Jamy. Leśny zajazd, który dla wielu stał się symbolem Bieszczad, działa przez cały rok. Ściągają do niego pasjonaci z całej Polski, bo to jedno z ostatnich miejsc, w którym można skosztować potraw z dziczyzny, posłuchać ukraińskiej muzyki, a zimą poszaleć na sankach lub nartach biegowych. Wilczą Jamą kieruje podleśniczy Andrzej Pawlak, jeden z najsłynniejszych polskich myśliwych. W okolicy śmieją się, że pan Andrzej wystrzelał niemal wszystkie wilki i niedźwiedzie w naszym kraju. O jego pasji myśliwskiej świadczą niezwykłe trofea, które przez lata nagromadziły się w Wilczej Jamie.

Jednak najważniejszy cel wypraw w Bieszczady to natura. Nigdzie indziej, idąc ścieżką przez las, całymi dniami nie spotkamy człowieka. Właściwie jedyne osoby, które przebywają w lesie, to drwale. Ich słychać z daleka. Od czasu do czasu można spotkać też patrole straży granicznej, które pieszo, na quadach i w terenowych defenderach przejeżdżają okoliczne bezdroża. Jakby nie było przebiega tędy zewnętrzna granica Unii Europejskiej, więc ochrona jest szczelna. W razie kontroli należy mieć przy sobie zawsze jakiś dokument. Nie zmienia to jednak faktu, że zimą łatwiej spotkać w lesie sarnę niż człowieka. Zresztą o bujności fauny najlepiej świadczą dziesiątki tropów na śniegu. Szczęśliwcy pod okiem leśników - bo zgubić się w zimowym lesie jest bardzo łatwo - mogą nawet poobserwować żubry, które co wieczór wychodzą na popas.

Miłośnicy górskich wycieczek mogą też spróbować sił, wędrując którymś ze szlaków. Połoniny, choć może niezbyt wysokie, zachwycają pięknem i szerokim krajobrazem. Wędrując jednak w głębokim śniegu trzeba uważać, aby nie przekroczyć granicy ukraińskiej. Bo choć wzdłuż Sanu zostały jeszcze zasieki, przypominające, że kiedyś kończyło się tu ZSRR, to jednak nieprzemyślana wizyta u naszych wschodnich sąsiadów może zakończyć się przykrymi wyjaśnieniami na komendzie ukraińskiej policji. Dobrze też, planując wycieczkę, uwzględnić czas potrzebny do przemierzania ścieżek, na których miejscami śnieg sięga nam do pasa albo i wyżej.

Bieszczady to miejsce dla miłośników nieskażonej natury, dlatego goście nie powinni liczyć na rozbudowaną infrastrukturę turystyczną. Schroniska można policzyć na palcach. Są za to pojedyncze koliby. Tak jest na Dydiowej, gdzie na turystów czeka niewielki pokraczny domek.

W otwartej dla wędrowców chatce znajdziemy jednak wszystko, co najpotrzebniejsze do przeżycia. Jest piec, siekiera, stół, mapa, kilka naczyń i stare koce. Niektórzy turyści zostawili też trochę pożywienia dla następnych wędrowców. Zasada, wypisana na stole, jest prosta: zostaw to miejsce w takim stanie, w jakim je zastałeś. Po wpisach w zeszycie widać, że zimą turyści trafiają tu rzadko.

Dydiowa przypomina też o tragicznej przeszłości okolic. Kiedyś znajdowało się tu wiele ludnych polsko-ukraińskich wsi. Ludzie żyli razem przez wieki. Ale potem nastały gorsze czasy i czystki UPA. Polacy nie pozostali dłużni Ukraińcom i po wojnie wysiedlili resztki ludności. Wszelkie ślady po żyjących tu kiedyś ludziach zostały świadomie zniszczone. Po dawnych mieszkańcach nie zostało nic, a natura szybko wypełniła pustkę. Jedyną pamiątką po starych gospodarstwach są zdziczałe sady owocowe. Rzędy równo posadzonych niepielęgnowanych drzew tworzą surrealistyczne aleje, które prowadzą donikąd. Ale to też - niczym ukraińskie ballady - nadaje dodatkowego smaczku Bieszczadom.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

To prawda - na Bieszczady nie ma rady
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.