Macierzyństwo to nie piknik z watą cukrową

Macierzyństwo to nie piknik z watą cukrową
(fot. shutterstock.com)

Rajdowiec w czasie wyścigu musi polegać na pilocie, w górach całkowitym zaufaniem obdarza się partnera, który asekuruje. Kiedy w moim przeżywaniu macierzyństwa robi się ekstremalnie, czuję że nie jestem w tym sama - choćby nic się nie udawało, choćbym ponosiła porażkę za porażką.

"A zatem proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej." (Rz 12,1) Te słowa wracają do mnie czasem w momentach, w których wypełniają się bardzo dosłownie - jak wtedy gdy rano pęka mi głowa, bo choć położyłam się późno, muszę wstać przed świtem, żeby ogarnąć domową rzeczywistość przed odprowadzeniem dzieci do szkoły i przedszkola. Albo wtedy, gdy w czasie choroby spędzam pół nocy przy ich łóżku.

Macierzyństwo jak sport ekstremalny

Te słowa bardzo dosłownie wypełniały się w życiu każdej z nas również wtedy, gdy nosiłyśmy w sobie nowe życie. Mogłyśmy wtedy doświadczyć tego, co uwielbiałam w ciąży - odczuwania ruchów dziecka, tego jak kopie, przekręca się czy ma czkawkę. Ale to tylko jedna strona medalu, bo w pakiecie ciążowych doświadczeń były też poranne mdłości, spuchnięte nogi i zmęczenie, a potem również ból porodu i blizny, jakie po nim zostają. To są rzeczy, o których szybko się zapomina i rzadko przywołuje w pamięci. A jednak - w konretny sposób realizowały się wtedy właśnie te słowa św. Pawła. Dałyśmy drugiemu człowiekowi - a przez to też Bogu - cząstkę siebie. Dosłownie. I to jest piękne.

DEON.PL POLECA

Lubię te słowa z listu do Rzymian. Przypominają mi o tym, że chrześcijaństwo to nie tylko coś na kształt beztroskiego pikniku, na którym zajadamy się landrynkami i watą cukrową z uśmiechem na ustach. Chrześcijaństwo to pójście za Jezusem, który składa ofiarę z samego siebie. Bycie Jego uczniem oznacza zgodę na to samo. I oczywiście w tym wszystkim jest miejsce na chwile radości, beztroski i odpoczynku, ale przychodzą takie momenty, gdy trzeba świadomie wybierać to, co trudniejsze - i oddawać siebie "na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną". Macierzyństwo daje ku temu okazje każdego dnia.

Chciałabym być dobrze zrozumiana - macierzyństwo jest fantastyczną przygodą i niesie ze sobą wiele cudownych chwil. Nie ma dla mnie piękniejszych wspomnień niż momenty, w których po raz pierwszy ujrzałam po porodzie moje dzieci, nie ma większej dumy niż wtedy, gdy pokonują kolejne etapy rozwoju, a ja mogę im w tym towarzyszyć. Ale zdarza się, że macierzyństwo jest dla mnie jak sport ekstremalny i wymaga włożenia ogromnego wysiłku w to, żeby nie wypaść z gry.

Robię to, czego nie umiem

Może to dlatego, że moje pokłady cierpliwości są ograniczone. Może dlatego, że wciąż jestem zbyt wygodna i zbyt powoli uczę się rezygnowania z siebie i stawiania dobra drugiej osoby na pierwszym miejscu. Może wiele z osób, które czyta te słowa, ma zupełnie inne odczucia, bo przepracowała już w sobie to, z czym ja ciągle się zmagam. Być może. Dla mnie jednak czasem macierzyństwo to  naprawdę sport ekstremalny. Taki, w którym zdarzają się momenty całkowitej utraty kontroli nad sytuacją. Taki, w którym osiąga się swoje granice i w zależności od sytuacji - albo się je przekracza, albo spada się i bardzo boleśnie ląduje. Macierzyństwo to taki sport, w którym człowiek czasem ze zdziwieniem stwierdza: "nie mam pojęcia, że tak potrafię, a jednak to robię". To również taki sport, w którym można wyraźnie poczuć, że jego wyzwań nie podejmujemy w pojedynkę.

W części sportów sukces zależy nie tylko od wysiłku sportowca, ale również od współpracy z jego partnerem. Rajdowiec w czasie wyścigu musi całkowicie polegać na pilocie, który zna trasę lepiej od niego. W czasie wspinaczki w górach takim samym zaufaniem obdarza się partnera, który nas asekuruje. W moim przeżywaniu macierzyństwa bywa podobnie. Kiedy zdarza się coś, co mnie przerasta, kiedy robi się ekstremalnie, czuję że nie jestem w tym sama - choćby nic się nie udawało, choćbym ponosiła porażkę za porażką. Czasem takie momenty są paradoksalnie chwilami największej bliskości Boga - gdy w desperacki sposób prosi się Go o pomoc, gdy w końcu rezygnuje się z własnych planów i pomysłów i to Jemu oddaje się prowadzenie. Chwile, gdy wszystko wymyka nam się z rąk, gdy mówimy: "Przerasta mnie to, podaję się", mogą być chwilami w których - jak w sporcie - zdajemy się całkowicie na tego, który nas asekuruje albo prowadzi.

I w przeciwieństwie do tego, co znamy z relacji z ludźmi, tutaj mamy pewność, że oddajemy siebie samych w dobre ręce… Ekstremalne doświadczenia bywają trudne. Mają jednak to do siebie, że pozostawiają barwne wspomnienia. Poza tym - co jeszcze ważniejsze -  bardzo zbliżają osoby, które je razem przeżywają. Na umocnienie relacji bardziej niż piknik z watą cukrową wpływa pełna niepewności i chwil przestrachu wspinaczka na szczyt. Dzięki temu Ty i Ten, który ci towarzyszy, jesteście z każdym krokiem coraz bliżej - nie tylko celu, ale też bliżej siebie. I gdybym w najprostszy sposób miała wytłumaczyć istotę chrześcijaństwa, to powiedziałabym, że o to właśnie chodzi.

Wpis pierwotnie ukazał się na blogu Chrześcijańska Mama.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Macierzyństwo to nie piknik z watą cukrową
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.