One łapią i chłoną intuicyjnie
(fot.shutterstock.com)
Naprawdę nie musimy wszystkiego dzieciom łopatologicznie wtłaczać do główek. One łapią i chłoną intuicyjnie atmosferę i nasze rzeczywiste intencje. Jak przez osmozę. Jak sweterki w przedpokoju, które przesiąkają zapachem smażonej ryby albo ciasta…
Niedawno nasza młodsza córka skończyła 18 lat! Syn ma już prawie 23 lata. Przyznam, że czuję się trochę dziwnie jako mama dorosłych dzieci. Z jednej strony widzę, że zakończył się pewien etap w moim życiu, moja rola wychowawcza jest już za mną, z drugiej strony rozpiera mnie duma i radość, kiedy patrzę na moje dzieci i widzę kreatywne, samodzielne, myślące osoby.
Z natury rzeczy
Czasami wspominam minione lata i uśmiecham się na myśl o rozterkach, które mną i moim mężem targały: Czy dobrze wychowujemy nasze dzieci? Czy pomogą im, czy zaszkodzą nasze działania? Czy to, co robimy, ma jakiś sens? Czy przyniesie dobre owoce? Te obawy dotyczyły nie tylko wychowania, ale także spraw wiary. W obu tych dziedzinach jest tyle zamieszania, że rodzice mają prawo czuć się zagubieni. Podważone zostały tradycyjne metody wychowawcze, psychologowie prześcigają się w tworzeniu nowych, dziwacznych koncepcji, a media usiłują wmówić ludziom, że one najlepiej znają się na rzeczy.
Najpopularniejsza metoda to wychowanie przez zaniechanie… Rodzice chyba boją się swoich dzieci. Najpierw pozwalają na wszystko, a gdy stracą kontrolę nad emocjami, to zachowują się agresywnie. Tematu traktowania dzieci nawet nie chcę poruszać… Zdrowy rozsądek umarł już tak dawno, że mało kto pamięta, z czym się wiąże…
Lat temu dwadzieścia kilka, jako świeżo upieczony biolog, dość szybko zorientowałam się, że różne mody, zarówno wychowawcze, jak i dietetyczne, żywot mają krótki, a rodzaj ludzki bez pomocy specjalistów radził sobie nieźle przez tysiąclecia, więc najlepiej zrobię, polegając na sobie i Panu Bogu. I tak zrobiłam jako mama: potraktowałam dzieci i męża jako swoich bliźnich. Miłość bliźniego wzorowana na miłości Bożej okazała się najlepszą i najskuteczniejszą metodą wychowawczą. W dodatku jest bardzo prosta w formie. Wynika z niej mnóstwo praktycznych konsekwencji: szacunek, szczerość, życzliwość, uprzejmość, troska, pomoc, zainteresowanie, zaspokajanie potrzeb, wybaczanie. Miłość jest także wymagająca, wcale nie ślepa, ale szanująca godność i wolność drugiego człowieka. Bóg nie uchyla się od wychowywania nas, więc i my powinniśmy wychowywać nasze dzieci. Powinniśmy przekazać im to, co mamy najcenniejszego - naszą miłość, wiarę, wartości i całą posiadaną wiedzę o Bogu, świecie, ludziach, uczuciach, zadaniach i zagrożeniach.
Teoria w praktyce
To wszystko brzmi nieźle. Problemy, jak zwykle, zaczynają się przy wprowadzaniu idei w życie. Niestety, jeśli chcemy coś dzieciom przekazać, to najpierw musimy ową "wartość" sami wyznawać… Wniosek jest oczywisty - wychowanie musimy zacząć od siebie. Sami musimy przemyśleć, jakimi osobami chcemy być, na jakich wartościach opieramy nasze życie, w co i w KOGO wierzymy. Sami musimy też według ustalonych priorytetów żyć i postępować… Tu pojawia się kolejny kłopot. Kiedy moje dzieci przyszły na świat, byłam jeszcze młoda i sama dopiero co dokonałam życiowych wyborów. Moja wiara była już dość silna, ale dojrzewała latami. Tymczasem dzieci nie chcą czekać, aż rodzice dojrzeją. Pojawiają się i donośnym wrzaskiem domagają się uwagi. Problemy muszą być rozwiązywane natychmiast. To jakby chirurg uczył się zawodu podczas operacji na żywym organizmie i jednocześnie musiał przy okazji sam sobie wycinać wyrostek. Trzeba jeszcze nadmienić, że każde dziecko jest inne i należy je traktować indywidualnie… Nic dziwnego, że były momenty, gdy czułam się kompletnie wyczerpana! Czasami nie wiedziałam, jak postąpić. Takie sytuacje są naprawdę trudne emocjonalnie…
Z perspektywy czasu widzę jednak, że to wszystko było dobre! Paradoksalnie nawet moje słabości i błędy obróciły się na korzyść dla mnie i moich dzieci. Podobnie myśli mój mąż. Bo dzieci uczą się świata z obserwacji. A wzrok mają przenikliwy jak promienie rentgena… Dla nich cenną nauką jest nie tyle idealne postępowanie doskonałego rodzica, co wytrwałe borykanie się z życiem zwykłej mamy i normalnego taty - rodziców, którzy kochają dzieci, mają dobrą wolę, popełniają błędy i starają się je naprawiać. Ważną lekcją jest umieć powiedzieć: "Przepraszam, nie miałam racji!" do pięcioletniego brzdąca albo: "Nie wiem tego, dopiero muszę sprawdzić, poszukać, popytać…" - do przemądrzałej trzynastolatki. Czasami trzeba też powiedzieć, że są rzeczy, których do końca nie rozumiemy, że warto samodzielnie myśleć, poszukiwać prawdy, rozwijać się… Taka jest właśnie nasza ludzka dola. Tak więc, moim zdaniem, nie sprawdzają się żadne cieplarniane warunki ani wydumane pomysły - mamy przygotować nasze pociechy do prawdziwego życia.
Wychowanie przez przykład
Pocieszające jest to, że naprawdę nie musimy wszystkiego dzieciom łopatologicznie wtłaczać do główek. One łapią i chłoną intuicyjnie atmosferę i nasze rzeczywiste intencje. Jak przez osmozę. Jak sweterki w przedpokoju, które przesiąkają zapachem smażonej ryby albo ciasta - w zależności od tego, co gotujemy w kuchni… Wypada chyba użyć bardziej literackiego określenia: uczymy dzieci głównie przez przykład życia, nie przez mądre przemówienia wygłaszane okazjonalnie. Doświadczyłam tego niedawno. Oboje z mężem jesteśmy osobami wierzącymi i przekazanie wiary dzieciom było naszą troską od lat. Dzieci towarzyszyły nam podczas mszy świętych, często modliliśmy się wspólnie, rozmawialiśmy o sprawach wiary, odpowiadaliśmy na niezliczone pytania - mądre i niemądre, a czasami prowokacyjne… Nie było jednak w naszych działaniach jakiejś szczególnej systematyczności, elementów przymusu ani nadzwyczajnych pomysłów edukacyjnych. Po prostu rytm kalendarza liturgicznego i wiek dzieci sam podsuwał pewne tematy i tyle… Dzieci zetknęły się także ze środowiskiem naszych znajomych wywodzących się (jak i my) z ruchu Odnowy w Duchu Świętym. Wspólne przeżywanie co roku Triduum Paschalnego w Tenczynie też musiało zrobić swoje…
Jednak kiedy nasza córka przystępowała do sakramentu bierzmowania, ogarnęły mnie wątpliwości, czy nasze działania okażą się wystarczające. Wątpliwości były na tyle silne, że razem z mężem podjęliśmy wspólną modlitwę w intencji duchowego rozwoju naszych dzieci.
Starszy syn, już wtedy dorosły, miał akurat etap kontestowania i podważania naszych poglądów na życie i wiarę. Wynajdywał w Internecie różne "rewelacje" i regularnie "zabijał nam ćwieka", wystawiając na próbę za jednym zamachem naszą wiarę, cierpliwość i kulturę osobistą… Co najgorsze, sami go uczyliśmy samodzielności myślenia i szukania prawdy. Dostaliśmy więc za swoje. Musieliśmy godzinami oglądać dziwne filmiki z You Tube’a i potem bronić się w krzyżowym ogniu pytań, bez żadnej nadziei na zwycięstwo w tej nierównej walce… Podejrzewaliśmy, że nas tylko sprawdza i prowokuje, ale nie mieliśmy pewności, jaką drogę wybierze…
Sakrament dojrzałości
Tymczasem córka zderzyła się właśnie ze smutną prawdą, że właściwie sakrament, który ma przyjąć, nie ma wiele wspólnego z dojrzałością chrześcijańską. Jej koledzy i koleżanki są praktycznie niewierzący i chcą tylko załatwić sobie dokument potrzebny im w przyszłości do ślubu. Jak sądzę - planują śluby pogańskie w obrządku katolickim ze względu na reprezentacyjne wnętrza naszych kościołów. Powszechność tego zjawiska jest niestety porażająca i zastanawiam się, czy zapał wielu księży do budowy nowych świątyń świadczy o nieświadomości, nadzwyczajnym optymizmie czy wielkiej wierze… Oby to ostatnie…
Nie mieliśmy jednak czasu na rozważanie tych kwestii, bo trzeba było w trybie pilnym uzupełnić wiedzę naszej Ani na temat Ducha Świętego. Informacje przekazane w dzieciństwie były, delikatnie mówiąc, niewystarczające. Niestety trzecia Osoba Trójcy Świętej została praktycznie pominięta w procesie katechizacji, a ostatnią homilię na Jej temat słyszałam jeszcze przed urodzeniem córki.
Krótko po bierzmowaniu Ani doszliśmy z mężem do wniosku, że nadeszła pora na przekazanie jej także wiedzy na temat tzw. Czterech Praw Życia Duchowego. Kto zetknął się z ruchem Oazowym lub Odnową w Duchu Świętym - ten wie, o co chodzi. Pozostałym czytelnikom spieszę wyjaśnić, że jest to de facto przygotowanie osoby wierzącej do podjęcia decyzji uznania Pana Jezusa za swojego Pana i Zbawiciela. To ważna sprawa, ponieważ tylko taka świadoma i szczera decyzja człowieka pozwala otworzyć się na Boga i postawić Go w życiu na pierwszym miejscu. Tylko jak to powiedzieć dzisiejszej nastolatce? Ona już i tak czuje się odmieńcem w środowisku szkolnym i gdziekolwiek się obróci… A tu takie niepopularne, niepoprawne politycznie wymagania… Z nerwów zaczęłam tak kluczyć i owijać w bawełnę, że dopiero zdumiony wzrok męża przywołał mnie do porządku. W końcu powiedzieliśmy, co mieliśmy do powiedzenia.
- O, to super, bo ja niedawno właśnie coś takiego zrobiłam… - powiedziała ucieszona Ania.
Prawie nas zamurowało, więc zaczęliśmy wypytywać co i jak.
- Kiedyś ksiądz na kazaniu powiedział, że mało kto jest w stanie nazwać Jezusa Panem swojego życia. Zdziwiłam się, bo przecież dla praktykującego katolika powinno to być naturalne. No więc od razu pomodliłam się do Pana Jezusa, powiedziałam, że Go wybieram i żeby mnie prowadził - wyjaśniła spokojnie nasza córa. I, widząc nasze zszokowane miny, dodała:
- To co teraz mam zrobić?
- No teraz to już nic… - stwierdziłam. - Wystarczy trzymać się tej decyzji, a Pan Jezus zrobi resztę…
Życiowe decyzje
Byłam tak zdziwiona sytuacją, że nie omieszkałam zapytać o zdanie naszego syna. Przyjął to bez emocji: - Fajnie. Ale kłopot w tym, że nie wystarczy tak sobie powiedzieć i już. Ja od czasu bierzmowania muszę co jakiś czas do tego wracać. Najlepiej chyba byłoby to powtarzać codziennie…
Po takiej deklaracji syna zamurowało mnie jeszcze bardziej. Najdziwniejsze jednak było to, że w ciągu kilku miesięcy, które nastąpiły potem, rozwój duchowy naszych dzieci nabrał takiego tempa, że trudno było nadążyć. Pan Bóg naprawdę działa, jak chce, i wie, co robi! Zarówno syn, jak i córka sami, bez naszego udziału dokonywali słusznych wyborów życiowych, porządkowali swoje sprawy, swoje poglądy, wiarę… Nie mieli wsparcia żadnego młodzieżowego ruchu czy środowiska. Pojawił się jednak świetny wikary w parafii, dobry katecheta w szkole, dobry rekolekcjonista. To wystarczyło. Czasami pytali nas o radę - ale decydowali samodzielnie. Zaczęli czytać Pismo Święte - niezależnie od siebie, z własnej inicjatywy. Córka zapytała, od czego najlepiej zacząć. Poradziłam jej Ewangelię św. Jana. Dopilnowałam tylko, żeby czytała po kilka wersów, a nie po kilka rozdziałów, jak planowała. Wkrótce przyznała mi rację.
Dzisiaj rozmawiamy już zupełnie na innym poziomie - nie jak rodzice i dzieci. Rozumiemy się w lot, dyskutujemy, dochodzimy do podobnych wniosków, czasami się nie zgadzamy - ale lubimy ze sobą rozmawiać na różne tematy.
Teraz widzę, że nasze wcześniejsze obawy były niepotrzebne, a my możemy cieszyć się i podziwiać dobre owoce nie tyle nawet naszego wychowywania, ile raczej po prostu codziennego życia. Muszę jednak przyznać, że to codzienne, rodzinne życie było konsekwencją wyboru dokonanego wiele lat temu przeze mnie i przez mojego męża. Postanowiliśmy zaufać Panu Bogu i oddać w Jego ręce nasze życie…
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł