Kolejny weekend mija, a ty odkrywasz, że znowu postawiłaś siebie na ostatnim miejscu?
Wyobraź sobie pewną sytuację: jest piątek – ten najbliższy, właśnie skończyłaś pracę albo zajęcia na uczelni i nareszcie wracasz do domu po ciężkim tygodniu. Uświadamiasz sobie, że rozpoczął się weekend, wpadasz więc w stan rozmarzenia: „Co będę robić w te wolne dni…?”. Marzysz, marzysz, marzysz… aż twarda rzeczywistość uderza cię w policzek, niczym zimne powietrze po otwarciu okna, bo pojawia się w tobie piorunująca myśl: „Przecież weekend jest po to, żeby nadgonić zaległe prace domowe i nie tylko!”. Wpadasz więc w trans, przeciwny rozmarzeniu, które przed chwilą koiło twoje wnętrze. Zaczynasz planować.
Układasz sobie po kolei, kiedy i co posprzątasz, ile ci to zajmie, a także ile czasu zaoszczędzisz na kolejne sprawy. Myślisz, co ugotujesz na sobotni i niedzielny obiad i ile razy trzeba jeszcze nastawić pralkę, żeby w końcu zniknęły te hałdy z łazienki.
Obliczasz, kiedy będzie najlepszy czas na zakupy i jak długie będą kolejki do kasy (bo przecież wszystkie jedziemy do tej samej galerii i to w tym samym czasie), kiedy wykonasz telefon do rodziców – i do teściowej, ile projektów trzeba będzie przygotować z dziećmi do szkoły i na jakie zajęcia dodatkowe je zawieziesz. Potem kalkulujesz, czy z wyprowadzeniem psa znowu zostaniesz sama, czy jednak uda się to komuś oddać, a także wymyślasz, jakie ciasto upieczesz, kiedy będziesz przygotowywać się do egzaminu, i gdzie jeszcze wciśniesz kościół w niedzielę.
Jak do tego doszło, że nie miałaś chwili dla siebie?
A gdy to WSZYSTKO, co skrzętnie zaplanowałaś, się wydarzy, a raczej: zrobisz to – plus jeszcze opanujesz kilka nieprzewidzianych sytuacji – okazuje się, że jest niedziela wieczór, a ty zdumiona i prawdopodobnie też sfrustrowana zastanawiasz się, jak do tego doszło, że przez cały weekend choćby na chwilę nie spotkałaś się najważniejszą osobą na świecie, czyli z sobą samą. Byłaś zaaferowana wszystkim i wszystkimi, tylko nie sobą.
Wróćmy jednak do punktu wyjścia i pokierujmy tą historią nieco inaczej. Wyobraź sobie pewną sytuację: jest piątek – ten najbliższy, właśnie skończyłaś pracę albo zajęcia na uczelni i nareszcie wracasz do domu po ciężkim tygodniu. Uświadamiasz sobie, że rozpoczął się weekend, wpadasz więc w stan rozmarzenia: „Co będę robić w te wolne dni…?”. Marzysz, marzysz, marzysz… a marzenia te przerywa przestąpienie progu domu, gdzie czekają na ciebie mąż i dzieci (lub znajomi) z przygotowaną kolacją i zaparzoną aromatyczną herbatą. Masz chwilę, żeby spokojnie się przebrać, umyć ręce, pożegnać z torbą do pracy czy na uczelnię. Przychodzisz do kuchni, gdzie wszystko wygląda i pachnie wyśmienicie. Może nie ma w tym splendoru restauracji, ale jest zwyczajność, w której można odpocząć. Siadacie, rozmawiacie; każdy opowiada, jak minął mu tydzień. Wszyscy są zainteresowani również tym, jak TY się masz.
Czy spełnianie własnych potrzeb to dla ciebie powód wyrzutów sumienia?
W sobotę śpisz do oporu. O śniadanie i zajęcia dodatkowe dzieci zatroszczył się mąż albo dobra ciocia. Budzisz się, gdy masz na to ochotę, i zjadasz pyszne śniadanie albo nie – jak wolisz. W domu jest posprzątane, bo każdy zajął się jakąś częścią wspólnej przestrzeni; dla ciebie zostało tylko odkurzanie (nie chcieli hałasować, gdy spałaś), a „pranie się zrobi” – taką informację przeczytałaś na lustrze w łazience. Zasadniczo masz wolne popołudnie, bo na obiad będzie dziś spaghetti à la mąż.
Co robisz w takiej sytuacji? Wpadasz w rozpacz czy może… idziesz pobiegać? Wybierasz się do znajomej na kawę? Zaszywasz się w fotelu z dobrą książką? Może idziesz na chwilę adoracji do pobliskiego kościoła? Lub właśnie z wyboru szukasz dzieci, męża albo swojego chłopaka czy znajomych, by spędzić z nimi czas – bo teraz go masz, bo możesz i chcesz? Albo dajesz sobie chwilę z samą sobą, by posłuchać, czego potrzebuje ta osoba, którą jesteś? No właśnie: czego potrzebujesz?
Gdy ignorujesz swoje potrzeby, hodujesz w sobie porządną frustrację
Czy kobiety – a szczególnie katoliczki, czy to singielki, czy matki Polki – powinny w ogóle zajmować się tematem osobistych potrzeb? Czy to stosowne w naszym kontekście kulturowym i pod tą szerokością geograficzną? Jeśli choć trochę oburza cię to pytanie lub zapala ci się przy nim czerwona lampka, to gratuluję ci! Oznacza to bowiem, że zrobiłaś już krok (a może nawet przeszłaś spory odcinek drogi) ku temu, by zajrzeć w siebie i zauważyć, że naprawdę istnieje w tobie przestrzeń potrzeb. Tak, kobiety mają potrzeby! Mają potrzeby fizyczne, psychiczne i duchowe, z całym bogactwem ich odcieni i wariantów. I jeśli nie są one zaspokojone stosownie do stanu życia czy powołania, mogą rodzić frustrację. Tymczasem każda z nas ma prawo do szczęścia, które w dużej mierze zależy od tego, czy możemy być tymi osobami, którymi jesteśmy, i realizować to, czego potrzebujemy.
A może, czytając te słowa, czujesz się niepewnie, bo przypominają ci one gorszącą promocję egoizmu? Jeśli tak jest, doskonale cię rozumiem – znam to z własnego doświadczenia oraz z opowieści wielu innych kobiet, z którymi od lat poszukuję pełni życia. Moją odpowiedzią na te – prawdopodobnie dotykające nas wszystkie – wątpliwości niech będą słowa św. Pawła z Pierwszego Listu do Tesaloniczan: „Sam Bóg pokoju niech was całkowicie uświęca, aby nienaruszony duch wasz, dusza i ciało bez zarzutu zachowały się na przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa” (1 Tes 5,23). Jak widać, Apostoł Narodów, pisząc o świętości – celu chrześcijańskiego życia – z całą świadomością podkreśla, że dotyczy ona nie tylko jednej części naszego istnienia, czyli duszy, ale też całego człowieka. I ciało, i psychika są tak samo ważne w procesie uświęcania, jak dusza! Zbawienie dotyczy całej mnie, nie tylko mojej „lepszej” cząstki.
Ignorowanie potrzeb ciała prowadzi do utraty równowagi
Oczywiście ciało, dusza i duch podlegają odmiennym prawom, stąd należy z nimi pracować innymi metodami na drodze do świętości i szczęścia, jednocześnie jednak każda z tych części naszego człowieczeństwa jest istotna. Innymi słowy, nie można powiedzieć, że ważna jest tylko dusza ze względu na swą nieśmiertelność, a ciało i psychika mogą być traktowane po macoszemu, bo podlegają śmierci. Ciało, dusza i duch – te trzy – są mną, a wszystko, co mnie stanowi, uczestniczy w wędrówce do domu Ojca. W XIII wieku w słonecznej Hiszpanii żył św. Dominik de Guzmán, który będąc żywo zaangażowany w życie Kościoła, w pewnym momencie z przerażeniem uświadomił sobie narodziny niebezpiecznej herezji, stworzonej przez katarów. Nieco upraszczając, promowała ona wyższość spraw duchowych nad cielesnymi aż do zanegowania – a nawet zdemonizowania – tych ostatnich. Dominik założył więc Zakon Kaznodziejski, żeby wraz z braćmi i siostrami (których reprezentantką jestem i ja) przypominać o tej triadzie św. Pawła, że człowiek jest złożony z ciała, ducha i duszy i jako całość – mimo że niejednorodna – wędruje ku wieczności. Zanegowanie wartości któregokolwiek z tych elementów ludzkiej tożsamości niebezpiecznie przesuwa nas w obszar nieortodoksji, a co za tym idzie – także utraty równowagi i właściwych proporcji w postrzeganiu siebie samego.
---
Tekst jest fragmentem wydanej przez Wydawnictwo WAM książki " Cała ja. O przyjaźni ze sobą i swoim ciałem" autorstwa s. Małgorzaty Lekan. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Skomentuj artykuł