Dziękuję za tego glejaka. Pomógł mi [WYWIAD]
Dziękuję za guza, bo pomógł mi wyjść z biernego stanu. Choć ciągle boję się, że umrę, to gdyby nie choroba i ludzie, których spotkałem, dalej tkwiłbym pośrodku niczego.
Sławomir Rusin: Patrzę na ciebie i widzę szczęśliwego, zdrowego człowieka. Tymczasem całkiem niedawno zakończył się bój o twoje życie. Zdiagnozowano u ciebie i wycięto guza mózgu (glejaka III stopnia). Dziś jesteś całkowicie wyleczony. Masz gdzieś z tyłu głowy świadomość, że otarłeś się o śmierć?
Michał Kociołek: Świadomość mam cały czas z boku głowy. Zwłaszcza kiedy patrzę w lustro. (Śmiech) Niedawno byłem u fryzjera i ktoś mi zrobił zdjęcie z góry. Wklęśnięcie wyszło doskonale.
Zawsze będę pamiętał o tym, co się wydarzyło. Spotkałem niedawno profesora z mojej kochanej "samochodówki" w Nowym Sączu. Powiedział mi: "Ej Kociołek, zapomnisz o tym". A ja mówię: "Nie! Nie ma takiej możliwości". Minął piąty rok, a ja wciąż pamiętam. I powiem szczerze, że nawet nie mogę przeczytać mojej książki, bo za każdym razem, kiedy ją otwieram, zaczynam płakać. Po prostu przypomina mi się wszystko - cała seria zdarzeń, które miały miejsce przez ten ostatni czas. No i lecą łzy. Przed chorobą byłem zawodowym kierowcą. Marzyłem od najmłodszych lat, by nim zostać. Mam takie zdjęcie zrobione w piaskownicy: siedzę z małą ciężarówką i ładuję do niej piasek. I udało mi się.
A tu nagle zaczynasz chorować, zabierają ci wszystkie dokumenty i już nie możesz robić tego, co kochasz. Skończyło się. Za to masz inną możliwość i albo ją wykorzystasz, albo nie. Mi chyba się udało, choć było ciężko. Mówiłem sobie: "Odpuszczam. Mam to gdzieś". Przyznam, że na początku nie wiedziałem, iż glejak III stopnia to coś poważnego. Myślałem: zoperują mnie i kilka miesięcy wrócę na trasę. Jednak nie. Moje życie totalnie się wywróciło. Nie przeciwko mnie, tylko dla mnie. Zrozumiałem to dopiero po jakimś czasie. I dostałem wiatr w żagle.
(fot. Paweł Cabała)
W książce piszesz, że choroba wiele cię nauczyła. Czego konkretnie?
Przede wszystkim zrozumiałem, że dotąd nie szanowałem życia. Byłem lekkoduchem, który jest wszędzie i nigdzie jednocześnie. Wiele rzeczy chciałem w swoim życiu zmienić, wiele osiągnąć, ale generalnie rzecz biorąc ciężko było coś z tego wybrać, za coś się złapać. Nic mi ni wychodziło. Za co się nie zabierałem, za jedną, drugą firmę, za współpracę z kimkolwiek, zawsze kończyło się źle.
Po chorobie zacząłem doceniać czas, który nam dano. Kiedyś tego nie robiłem. "24 godziny? Co to jest? Jak nie zrobię czegoś dzisiaj, to zrobię jutro. Teraz sobie odpuszczę". Dziś już tak nie jest. Nie zastanawiam się, chwytam dzień. Kiedy wyszedłem ze szpitala, poszedłem na pielgrzymkę. Paliłem jeszcze wtedy papierosy, więc założyłem się, że nie będę palił przez 2 tygodnie. Mija 3 lata odkąd nie palę. Potem podpisałem krucjatę wyzwolenia człowieka.
Poszedłem na siłownię, bo wiedziałem, że coś muszę ze sobą zrobić. Na siłowni poznałem moją żonę. Podczas pielgrzymki ks. Janusz Faltyn powiedział do mnie: "Michał, napisz książkę o tym, co przeżyłeś". Co? No dobra. Okazało się, że raptem wszystkiego napisałem siedem stron. Ale potem z pomocą innych powstało coś naprawdę bardzo fajnego.
Pamiętam czas, kiedy siedziałem w domu i zastanawiałem się, jak się za coś zabrać. Próbowałem rozkręcić biznes, nic z tego nie wyszło. Narobiłem długów, zaczęli wydzwaniać do mnie ludzie, którym winny byłem pieniądze. Chciałem ze sobą skończyć, wydawało mi się, że moje życie nie ma sensu. Przymierzałem się poważnie do samobójstwa. Znalazłem jednak dobrą pracę, odbiłem się jakoś. Po czterech miesiącach przyszła choroba i świadomość, że być może nie dożyję następnego dnia. I to było tak naprawdę przebudzenie. Dziś już nie tracę czasu na rozkminianie, czy to jest warte mojego działania, czy ma sens, czy się opłaca. Robię to, co uważam za słuszne.
Może trzeba przeżyć w swoim życiu coś tak mocnego, żeby zacząć żyć naprawdę?
Jest w tym stwierdzeniu dużo prawdy. Wiele osób mówi mi: "No, ciekawa książka. Można coś z niej wziąć dla siebie". Ale dalej żyją w tym swoim standardzie, w tym swoim koszyku zgromadzonych jaj. I nic się nie zmienia.
Pewne rzeczy rozumie się dopiero wtedy, kiedy osiągnie się jakąś dojrzałość, zdobędzie jakieś doświadczenie. Czytasz wiele książek, ogólnie się zgadzasz, ale zwykle nie uwewnętrzniasz tego. Tak jest np. z pojawieniem się dziecka, dopiero kiedy zostajesz rodzicem, zaczynasz rozumieć to, o czym ktoś wcześniej pisał. Nagle coś poszerza twoją świadomość. I dopiero po latach jesteś świadomy tego, co zyskałeś. Z chorobą w pewnym sensie może być podobnie. Jak więc zmieniło się Twoje życie?
Moje życie zmienia się nieustannie, codziennie. I tak będzie do śmierci. To nie jest tak, że w dniu, w którym dowiedziałem się, że mam guza mózgu, nastąpiła jednorazowa diametralna zmiana, a teraz tylko zbieram jej efekty. Do wielu spraw musiałem dojrzeć. Wiele rzeczy musiałem przewalczyć w sobie. Kiedyś tworzyłem plany na życie: "będzie to wyglądać tak a tak". Dziś tworzę raczej szkice.
Jaka jest różnica między planem a szkicem?
Spróbuję opisać to plastycznie. Bierzesz sobie ołówek, kartkę papieru i zaczynasz rysować swoje życie. Ale masz też gumkę i w każdym momencie możesz coś wymazać, przerysować. Kiedy masz plan, priorytetem jest trzymanie się go i kiedy coś nagle się zmieni, bardzo ciężko jest się dostosować. Na rysunku zawsze możesz coś zmienić.
Obaj skończyliśmy techniczne szkoły, wiesz więc doskonale, że projektując coś, musisz na rysunku technicznym zastosować się do określonych norm. W życiu też nie masz absolutnej wolności. Pojawi się bliska ci osoba, dzieci, rodzisz się z określonymi predyspozycjami i ograniczeniami. To wszystko musisz uwzględnić.
Ważne, by pamiętać o tym, że nie oddaję projektu teraz, oddam go pod koniec życia. Moja rodzina jest dla mnie bardzo ważna, jeśli pojawią się dzieci, będzie tak samo. Bliscy to część mojego projektu. Zgadzam się z tobą, że istnieją jakieś ograniczenia, ale czasem narzucamy sobie za duże. Trzeba się odważyć zbudować coś nowego. Ale do tego musimy być kreatywni. Nie byłem najpilniejszym uczniem, ale pod koniec roku szkolnego, robiłem wszystko, żeby zaliczyć przedmioty i wykazać się. Wychodziło mi to całkiem nieźle. Reagowałem na bieżąco. Wykorzystywałem to, co mam w danym momencie. Tak było też w czasie choroby i jest teraz.
Niedawno usłyszałem: "Nie żyjesz rozsądnie. Zachowujesz się nieodpowiedzialnie. Powinieneś wziąć sią za normalną pracę". Gdyby moje życie było rozsądne, już dawno by mnie tu nie było. Nie podpisałbym zgody na operację, po której miałem całkiem duże szanse nie obudzić się wcale bądź zostać "roślinką". A jednak zaryzykowałem.
(fot. Paweł Cabała)
Dobrze pamiętasz dzień, w którym dowiedziałeś się, że jesteś chory?
Pracowałem jako kierowca ciężarówki. Byłem w trasie. Nagle dostałem napadu padaczki. Straciłem świadomość. Drugi kierowca zajechał mi drogę i mnie zatrzymał. Kiedy się ocknąłem, usłyszałem od niego, że nie mogę dalej jechać, że muszę sprawdzić, co mi dolega. Wróciliśmy do firmy, szef od razu wysłał mnie do lekarza. Ten skierował mnie do szpitala we Wrocławiu.
Byłem przekonany, że to po prostu zwykłe zmęczenie - pracowałem wtedy nawet 16 godzin na dobę. Uwielbiałem jeździć, siadałem za kółkiem o 3 nad ranem i zjeżdżałem o 19. A tu nagle kroplówka i komunikat: "Zostaje pan w szpitalu". "Panie doktorze, ja nie mam czasu na leżenie, nie chcę zostawać. Po co? Przecież do tej pory nic mi się nie działo. Jestem zdrów jak ryba. Nawet na grypę żołądkową nigdy nie chorowałem. Nic". "Ma Pan coś w głowie". Mówię: "No pewnie, że mam!". "To coś poważnego. To guz". "Pewnie sobie nabiłem" - zażartowałem.
W końcu dotarło. Wyszedłem na pole i zapaliłem papierosa. Potem kolejnego i kolejnego. Nie wiedziałem, co zrobić ze sobą. Całe życie przeleciało mi przed oczami. Miałem tyle planów. Tych planów, które teraz przekształcam na szkice.
Dziękuję ci mój raku >>
Nie miałeś świadomości, co ci grozi?
Nie. Pierwszy raz słyszałem o glejaku III stopnia. Leżałem w szpitalu tydzień, cały czas pod kroplówką. Ręce miałem tak skłute, że wyglądałem jak ćpun. A wokół inni chorzy. Zapamiętałem szczególnie mocno chłopaka w moim wieku, który był sparaliżowany od głowy w dół. Szedł sobie ulicą i nagle go ścięło. Bez jakichkolwiek sygnałów ostrzegawczych ze strony organizmu. Dziś siedzi już na wózku, powolutku wraca do zdrowia.
Z Wrocławia pojechałem do szpitala w Tarnowie. Kolejny chłopak w moim wieku, tym razem z tętniakiem w głowie. Ktoś z guzem mózgu, ktoś z roztrzaskanym kręgosłupem. Bardzo dużo wrażeń, za dużo. Po miesiącu badań, 1 listopada, dowiedziałem się, że mam guza mózgu wielkości jabłka: 8 cm na 6 cm. Całkiem spory. "Do zrobienia" - usłyszałem od chirurga. "Jak to do zrobienia? Co ja jestem? Samochód, że się wymieni klocki, jakiś filtr i będzie dalej jechał?". W takiej sytuacji uświadamiasz sobie, że jesteś na zakręcie, cholernym zakręcie.
Wszyscy zaczynają mnie pytać samopoczucie, o stan, o to, jak mi z tą świadomością. Nie cierpię tego, również teraz, kiedy wyzdrowiałem. To tak jakby ktoś czekał, aż powiem: "Kiepsko", albo coś w podobnym stylu.
Jest w tobie mnóstwo życia, a te pytania - mam wrażenie - próbują odebrać Ci całą energię.
Tak to czuję. Sam noszę w sobie mnóstwo pytań, na które nie znam odpowiedzi. Najbardziej jednak bolą nie pytania, ale tzw. dobre rady: "Na twoim miejscu zrobiłbym to tak… Słuchaj, powinieneś…". Dziękuję bardzo, ale nikt nie jest na moim miejscu i chyba nikt nie chciałby się zamienić. Nie chcę, by ktokolwiek odbierał mi moją wiarę w siebie. Chcę mobilizować ludzi do walki, a nie być bezproduktywnym hejterem, jakich dziś nie brakuje, i to - co ciekawe - wśród tzw. dobrych katolików.
Bycie kierowcą stanowiło pracę moich marzeń. Kiedy zachorowałem, zabrano mi dokumenty. Rozumiem to doskonale - atak padaczki na drodze mógł spowodować śmierć wielu osób. Po operacji i terapii, kiedy wyzdrowiałem, postanowiłem starać się o prawo jazdy kategorii B. Pan policjant, do którego się udałem, nie wykazał zrozumienia.
Zaśmiał mi się w twarz. Powiedziałem: "Panie Władzo, ma Pan dzisiaj prawo jazdy, pozwolenia, kursy itp. Jest pan dobrym funkcjonariuszem, ma pan rodzinę i dzieci. Jest super. Nagle dostaje pan napadu padaczki i dowiaduje się, że ma guza mózgu. Zabierają panu wszystkie papiery, ukochaną pracę i dają 800 zł renty. Musi pan jakoś z tego wyżyć. Wszystko trzeba zacząć od początku. Od nikogo nie ma żadnej pomocy. Co pan na to?". Śmiech ustał.
Ja, na szczęście, miałem gdzie mieszkać, miałem ciepłą pościel. Tato przyjął mnie i zaopiekował się mną. Mogłem na niego liczyć w każdy momencie. Podobnie jak na moją ciocię i ks. Janusza. Oni nie odpuścili. A dzisiaj mam piękną żonę i właśnie wyszła moja książka…
Może nienawiść bierze się z zazdrości. W książce pokazujesz, że potrafisz niezwykle skutecznie odepchnąć złe myśli i skupić się na pozytywnych. Wielu ludzi ma z tym problem.
Dla mnie też to jest trudne. A jeszcze trudniejsze jest, kiedy ktoś nieustannie próbuje ci ten proces zaburzyć. Ja kiedyś byłem podobnym człowiekiem. Bałem się gdziekolwiek iść, o cokolwiek zapytać, bałem się porozmawiać, ale wiele rzeczy wiedziałem najlepiej. Dzisiaj tak nie jest.
Jakiś czas temu przeczytałem książkę "Bogaty ojciec, biedny ojciec". Dzięki niej zrozumiałem, że żeby coś zyskać, trzeba jednocześnie coś stracić. Oddałem moje ukochane prawo jazdy i pracę zawodowego kierowcy. Czasem, kiedy jedzie ciężarówka, w oku kręci się łza, ale wiem, że zyskałem życie. W najmniej oczekiwanym momencie dostałem od Pana Boga kopa w tyłek.
Zobaczyłeś, jak wartościowe jest twoje życie. To samo, które sam chciałeś zakończyć.
Tak. I nie oddałbym tego, co przeszedłem za żadne pieniądze świata. To jest moja historia, trudna i niesamowita zarazem. Ale najważniejsze, że moja. Dziękuję za tego guza, bo pomógł mi wyjść z tego biernego stanu. Gdyby nie choroba, gdyby nie ludzie, których spotkałem, dalej tkwiłbym pośrodku niczego, albo w jeszcze gorszej dziurze.
Nie boisz się, że niektórzy odczytają twoją książkę jako próbę radzenia innym? Czego sam przecież nie znosisz.
Moja historia nie jest lekarstwem na bolączki świata. Ona pokazuje, że nawet w najtrudniejszych chwilach można i warto stanąć na nogi. Nie daje jednak żadnej jedynie słusznej recepty.
Masz świadomość, że jeśli powiesz osobie w depresji: "Weź się w garść. Nie poddawaj się", to uzyskasz efekt odwrotny do zamierzonego?
Wiem o tym. Spotkałem kilka lat temu pewnego kierowcę. Wyglądał na 80 lat, a miał zaledwie 50. Właśnie wsiadał do ciężarówki. Zapytałem: "Jak tam? Co słychać? Jakieś plany?". "Cóż ja mogę mieć za plany, co ja mogę zrobić?". Czułem, jakbym rozmawiał z człowiekiem, który już jakiś czas temu zakończył swoje życie. Nie daję uniwersalnych rad, ale jedno wiem na pewno, nie warto tracić pasji życia, bo umrzemy na długo przed ustaniem naszych funkcji życiowych.
Czy to, iż byłeś w chorobie fighterem, wojownikiem pomogło ci pokonać raka?
Choroba pomogła mi przede wszystkim odnaleźć samego siebie. Pokazała, że warto walczyć do końca. Nie wiem, czy bycie - jak to mówisz - fighterem pomogło mi wyzdrowieć w sensie fizycznym, na pewno pomogło mi przejść przez ten trudny etap.
Boisz się czasem?
Tak. Boję się. Jest we mnie bardzo dużo lęku, ale uczę się go oswajać.
Czego się boisz? Że znowu się wszystko zmieni, skończy?
Że umrę. Boję się, że wszystko trzeba będzie przeżywać od nowa. Ale z drugiej strony, coraz bardziej widzę, że w każdej sytuacji w moim życiu, również niełatwej, jest też dobro. Na początku bałem się bardziej. Jeszcze parę lat temu, zaraz po chorobie, drżałem przed każdym rezonansem. Dziś już nie. Wiem, że jest we mnie lęk, ale codziennie staram się go oswajać, być świadomym tego, co się we mnie dzieje.
Co mógłbyś powiedzieć komuś, kto się dowiaduje, że ma raka albo inną ciężką chorobę?
Chwytaj dzień. Carpe diem. Po prostu. Nie wiem, co będzie jutro, ale wiem, co jest dzisiaj, w tym momencie. To jest bezcenny dar.
(fot. Paweł Cabała)
Ksiądz Kaczkowski mówił: "Żyj na pełnej petardzie".
Zgadza się. Zaśmiałem się, kiedy zobaczyłem ten tytuł. Z kolei w "Dasz radę" było napisane: "Następny rozdział napiszesz ty". Wziąłem to do siebie. Doskonałe hasło.
Michał Kociołek to autor książki "Projekt życie. Nie zatrzymuj się"
Dziękuję ci mój raku >>
Skomentuj artykuł