Nie krzywdzić chorych. Co robić, kiedy ból nie daje żyć?

Nie krzywdzić chorych. Co robić, kiedy ból nie daje żyć?
(fot. unsplash.com)
Logo źródła: w drodze Roman Bielecki OP

Nie da się wejść w buty drugiego człowieka i doświadczyć jego bólu. Jeśli ktoś cierpi po śmierci bliskiej osoby, po utracie czegoś cennego, należy rozmawiać z nim o tym, co przeżywa, a nie aplikować mu receptę pełną dobrych rad.

Roman Bielecki OP: Czy doświadczył ksiądz kiedykolwiek bólu ponad miarę? Takiego, kiedy się mówi: Nie dam rady?

DEON.PL POLECA

Ks. prof. Piotr Morciniec: Było parę takich momentów. Raz, kiedy zjadłem śrut w przepiórce i zdruzgotałem sobie ząb, a potem przez parę tygodni żyłem na lekach przeciwbólowych. Innym razem wybrałem się bez przygotowania w Tatry i po jedenastej czy dwunastej godzinie wędrówki puściły mi więzadła w kolanach. To był tego rodzaju ból, przy którym miałem łzy w oczach.

Pytam, bo niektórzy mówią, że jeśli ktoś sam nie cierpiał, to nic nie wie o bólu.

Kiedy słyszę takie słowa, to przypomina mi się historia sparaliżowanej dziewczyny, która zareagowała emocjonalnie i z
pretensjami na list o cierpieniu () Jana Pawła II: „Co ten zdrowy, wysportowany mężczyzna może wiedzieć o cierpieniu”. Kiedy po zamachu na papieża mogła zobaczyć, jak ojciec święty dźwiga swój ból i niedołężność, napisała do Jana Pawła II list z przeprosinami. List ten został opublikowany jako świadectwo.

Nadużywamy słów pocieszenia?

Nie wiem. Wiem natomiast, że nie da się wejść w buty drugiego człowieka i doświadczyć jego bólu. Życie nauczyło mnie, że jeśli ktoś cierpi po śmierci bliskiej osoby, po utracie czegoś cennego, należy rozmawiać z nim o tym, co przeżywa, a nie aplikować mu receptę pełną dobrych rad. Więcej się osiąga, kiedy się słucha i towarzyszy, niż kiedy się kogoś poucza, jak ma żyć i radzić sobie ze stratą.

Ale w Kościele słyszymy czasami, by złączyć swój ból z cierpieniem Chrystusa.

Jestem bioetykiem, a jednym z filarów bioetyki, także tej katolickiej, jest założenie, że cierpienie i ból są złem, dlatego należy je zwalczać. I należy to robić tak długo, jak potrafimy, choć na pewno nie za wszelką cenę.

Powtarzamy jednak, że cierpienie uszlachetnia.

To nie jest chrześcijańskie. Chrześcijaństwo nie jest religią cierpiętnictwa czy masochizmu, ale nadawania sensu cierpieniu. To istotna różnica. Oczywiście w centrum naszej wiary stoi krzyż, ale Pan Jezus nie poszedł tam dlatego, że chciał cierpieć, tylko dlatego, że chciał naszego zbawienia. Dlatego należy w miarę możliwości pomóc człowiekowi, żeby nie cierpiał. Nikomu przecież nie mówimy, żeby zamiast stosowania środków przeciwbólowych, które mogą uśmierzyć ból, cierpiał razem z Jezusem. To nonsens. Dopiero kiedy nie da się ukoić cierpienia, staramy się nadać mu sens.

Ale dlaczego cierpimy, skoro Bóg jest dobry?

Nie było cierpienia i śmierci w raju, zanim człowiek sprzeciwił się Boskiej koncepcji życia.

To teologiczny wykręt.

Wcale nie. Takie jest dziedzictwo grzechu pierworodnego w praktyce. To „wybraliśmy” jako ludzie.

Ale ja się na to nie pisałem.

Ja też nie, ale taka jest nasza natura. Stała się śmiertelna i dlatego od tamtej pory „w pocie czoła spożywamy swój codzienny chleb, a ziemia rodzi nam chwasty”.

Rozumiem, że cierpienie jest konsekwencją grzechu, ale to dalej nie daje odpowiedzi na pytanie, jak pogodzić to z dobrocią Boga.

Bo jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Bóg odpowiada na nasze cierpienie, jest przy cierpiących, ale On cierpienia nie chce.

Mówimy jednak czasem, że Pan Bóg nas ukarał.

Albo że Bóg tak chciał. Myśląc tak, fundujemy sobie obraz Boga sadysty. To nie Pan Bóg tak chciał, tylko człowiek wywołał konkretną sytuację, której konsekwencje teraz ponosi. Proszę zobaczyć, ilu ludzi umiera z powodu katastrof nazywanych „naturalnymi”. Przyczyną większości z nich jest człowiek.

Chrześcijaństwo nie jest religią cierpiętnictwa czy masochizmu, ale nadawania sensu cierpieniu. To
istotna różnica. Oczywiście w centrum naszej wiary stoi krzyż, ale Pan Jezus nie poszedł tam dlatego, że chciał cierpieć, tylko dlatego, że chciał naszego zbawienia.

Katastrofy nie dotykają nas na co dzień, ale już na przykład choroby dzieci tak. Jaki jest tego sens?

Tego się nie da wytłumaczyć. Do księdza prof. Józefa Tischnera napisała kiedyś matka nieuleczalnie chorej dziewczyny z pytaniem: „Dlaczego?”. A on jej odpowiedział krótko: „Nie wiem, proszę pani”. Możemy szukać odpowiedzi na to, jak się odnaleźć w takiej sytuacji, natomiast nie wiemy, co odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego?”. Boję się fałszywych mędrców, którzy wiedzą.

To jak się w takiej sytuacji odnaleźć?

Najlepszą odpowiedź znajduję w scenie Ewangelii opowiadającej o uczniach idących do Emaus. Wszystko dzieje się po Wielkim Piątku i ukrzyżowaniu Chrystusa. Bohaterowie przeżyli największą życiową porażkę, zawaliło się ich życie, stracili nadzieję. Idą ślepi z bólu, nic nie widzą, są sfrustrowani i załamani. I co robi Jezus? Po prostu idzie z nimi i pyta o ich doświadczenie. Najpierw cierpiący opowiadają, co i jak ich boli...

Taki sens zobaczą tylko osoby wierzące.

To uniwersalny model. Przywołuję ten obraz na zajęciach ze studentami medycyny i mówię: Część z państwa zna ten tekst. Spróbujmy zobaczyć, jakie są jego elementy. Od czego zaczyna Jezus? Najpierw pyta, co się stało, czyli mówi: Opowiedz mi, jaka jest twoja sytuacja, jak ty ją widzisz. Wtedy usłyszymy, że życie się skończyło, że ból jest nie do wytrzymania. Dopiero potem można próbować mówić i doradzać. W bólu pragnienia są bardzo różne. Jedni chcą, żeby Pan Bóg ich zabrał z tego świata. Inni oddaliby życie za swoje dziecko. Jeszcze inni tkwią bezsilni w rozpaczy lub bluźnią.

Co wtedy?

Nie mam gotowej recepty na czyjś ból. On może przybierać różne formy – fizyczną, psychiczną, społeczną, duchową.

Któryś z nich jest łatwiejszy do opanowania?

Jeśli chodzi o ból fizyczny, to w anestezjologii doszliśmy daleko – jesteśmy w stanie uśmierzyć go w dziewięćdziesięciu kilku
procentach. Buntuję się natomiast przeciwko kaznodziejom, którzy mówią: Nie szukaj pomocy, znoś mężnie cierpienie.

Mamy przykład mistyczki Marty Robin, która przez całe życie była chora i znosiła swój ból z wiarą i heroizmem.

To była jej droga, świadoma decyzja i wybór. Nie możemy z sytuacji wyjątkowej czynić normy. Jeśli ktoś dostał taką łaskę, to niech idzie tą drogą, ale heroizm nie jest drogą dla wszystkich, jest szczególnym darem. W przeciwnym razie doprowadzimy do sytuacji, o której mi opowiadano, że osoba chora na schizofrenię usłyszała od księdza, że nie ma brać leków, tylko cierpieć z Jezusem. W efekcie zrobiła wiele szkód materialnych w kościele, a jej stan zdrowia ogromnie się pogorszył. Pytam: Gdzie są ci pseudoprorocy i nawiedzeni duchowni, którzy jej tak doradzali? Kto z nich weźmie odpowiedzialność za zło, które sprokurowali?

Nie trzeba zaraz pseudoproroków. Wcale nierzadko słyszy się o tym, by w sytuacjach choroby zawierzyć wszechmocy Boga.

I zrezygnować z terapii, jak rozumiem. To są szatańskie podszepty. Powiem jednoznacznie: należy bezwzględnie wyciągać konsekwencje prawne wobec ludzi, którzy krzywdzą chorych. I nieważne jest, kto tak szkodzi cierpiącym, każdy powinien odpowiadać, także duchowni. Wyrazem wszechmocy Boga jest wyposażenie człowieka w mądrość i pozwolenie mu na wynalezienie środków medycznych. Tu działa Bóg, podnosząc człowieka. To On nakazał nam „czynić sobie ziemię poddaną”, czyli pomocną człowiekowi. Dlaczego więc mielibyśmy z tych środków nie korzystać?

W takim razie – skąd się bierze popularność modlitw o uzdrowienie?

To jest zupełnie inna sprawa. Kiedy człowiek odkrywa swoje ograniczenia i widzi, że nie pomagają mu lekarstwa, a wie, że potrzebuje pomocy, to szuka jej u Boga Wszechmogącego, który uzdrawia. To jest akt wiary. Zresztą najskuteczniejsza w wyzdrowieniu jest harmonia działania Boga i działań ludzkich na różnych płaszczyznach, bo choruje cały człowiek, nie tylko jego ciało.

A jakiego rodzaju bólu dotyczą takie modlitwy?

Każdego, choć skuteczność najbardziej widzimy na przykładzie bólu fizycznego i jego ustąpienia, bo bolało i przestało. Bóg może
uzdrowić z każdego rodzaju cierpienia.

Wskazał ksiądz różne aspekty bólu: fizyczny, duchowy, społeczny i psychiczny. Czy one mają jakąś gradację?

Występują niezależnie, często się przenikając i wzajemnie na siebie oddziałując. Używa się ich w terapii, kwalifikując stopień bólu totalnego, by określić skalę tego, co przeżywa pacjent: od braku bólu, poprzez ból umiarkowany, aż po ból nie do zniesienia. Najtrudniejszy do zdiagnozowania jest ból egzystencjalny. Niedawno robiono w Stanach Zjednoczonych badania mające na celu określenie, jak on jest rozumiany przez różne grupy osób posługujących chorym. Ciekawe, że kapelani szpitalni (a ankietowano ze stu) stawiali najmocniejszy akcent na poczucie winy i ból duchowy, czyli zerwanie relacji z Bogiem. Wydaje się, że jest w tym dużo prawdy. Spotykałem ludzi terminalnie chorych, którzy mówili, że „zmarnowali swoje życie”, a nie było już czasu, żeby spróbować jeszcze raz.

I co wtedy?

Tego nie da się naprawić. Wtedy, choć zabrzmi to kaznodziejsko, pozostaje scenariusz dobrego łotra na krzyżu – rzucić się w ramiona Boga. On będzie wiedział, co z tym życiem zrobić.

Czy uśmierzanie bólu fizycznego jest dobre?

Tak.

Zawsze powinniśmy to robić?

Tak, jak długo możemy człowiekowi ulżyć w cierpieniu.

W takim razie może rację mają zwolennicy eutanazji, którzy mówią, że jest to pomoc okazana komuś, kto nie wytrzymuje
bólu fizycznego połączonego z bólem egzystencjalnym.

Dotykamy tu różnicy między eutanazją a przerwaniem uporczywej terapii w wypadku, gdy już tylko przedłużamy ból, a nie pomagamy choremu. Eutanazja nie jest uznaniem śmiertelności człowieka i zgodą na jego odchodzenie, ale podjęciem konkretnego działania mającego na celu zakończenie jego życia. Myli się pomoc „przy umieraniu” z pomocą „w umieraniu”. Człowiek terminalnie chory potrzebuje wsparcia, a nie przerwania życia.

Tylko że pod spodem jest pytanie o ból.

Ono jest fałszywie postawione.

Nie rozumiem.

Jak pokazują dane holenderskie, gdzie procedura eutanazji jest uregulowana ustawowo od 2002 roku, większość ludzi, którzy się jej poddali, w danym momencie życia nie cierpiała, nic ich nie bolało. Bali się przyszłości, braku samodzielności i spodziewanego bólu.

Czyli bali się i ktoś im pomógł?

Dobicie cierpiącego nie jest żadną pomocą.

A co to znaczy „dobicie”?

Pozbawianie cierpienia poprzez pozbawienie życia osoby cierpiącej. Tak rozumiem eutanazję. Szwadron śmierci zamiast pomocy i wsparcia. Gdybyśmy stali przed wyborem, w którym pacjent będzie cierpiał nieuleczalnie, a my albo się temu przyglądamy, albo możemy go zabić, by przestało go boleć, to byłaby to jakaś alternatywa. Natomiast tu mamy do czynienia z pacjentem cierpiącym, któremu w większości wypadków możemy pomóc medycznie, psychologicznie i duchowo, albo możemy skrócić jego cierpienie, zabijając go. Dlatego ta alternatywa jest fałszywa.

Młodzi ludzie często, za często, odbierają sobie życie. Są totalnie pogubieni i najprawdopodobniej nie mają żadnej przystani, do której mogliby przycumować. Reakcja nazywana „krótkim spięciem” sprawia, że szczególnie trudno pracuje się z młodymi ludźmi zagrożonymi samobójstwem. Decyzją podjętą pod wpływem chwili, bez „zaplanowanego” scenariusza „dojrzewania do samobójstwa”.

Jak zmierzyć poziom cierpienia?

Nie ma czujnika, który zrobi to obiektywnie. Dobrze, że we współczesnej terapii bólu mocno akcentuje się subiektywny stan pacjenta, jego ocenę poziomu bólu. Mamy różny próg wytrzymałości na ból i to jest fakt, od którego zaczynamy „mierzenie mojego bólu”.

To nie zmienia adekwatności pytania o długość uporczywej terapii.

To inna odsłona zakłamania prawdy o śmiertelności człowieka. Mogę udawać, że końca życia nie ma i dosłownie „wlec” chorego
wbrew temu, co mówią wyniki medyczne, przedłużając jego agonię (umieranie), a ostatecznie pacjent i tak umrze.

Lekarze są często pod presją rodziny, by ratować mamę, męża, dziecko...

Kiedy jakaś forma leczenia jest przedłużaniem agonii albo kiedy zwiększa cierpienie chorego, nie dając żadnych korzyści
terapeutycznych, należy ją przerwać. Koniecznie natomiast należy wdrożyć opiekę paliatywną, a więc łagodzenie bólu,
przeciwdziałanie odleżynom, dożywianie i podawanie płynów oraz wsparcie duchowe i psychologiczne.

Nikt nie chce tracić najbliższej osoby.

Czy w związku z tym ktoś staje się biologicznie nieśmiertelny? W oświadczeniu Zespołu Ekspertów Komisji Episkopatu Polski do
spraw Bioetycznych napisano wprost, że kontynuowanie uporczywej terapii jest działaniem niemoralnym.

Słyszał ksiądz kiedyś kazanie na ten temat?

Mówię to przy różnych okazjach, choć pewnie jestem w mniejszości. Przez wieki paradygmat medycyny opierał się na tym, by zrobić wszystko, co możliwe, w celu przedłużenia czyjegoś życia, a możliwości działania były niewielkie. Obecnie, mając ogrom możliwości terapeutycznych, dochodzimy do skrajności polegających na tym, że jesteśmy w stanie zamęczyć człowieka, próbując mu pomóc. A naszym celem powinno być to, by on godnie i po ludzku mógł zakończyć życie. Niekoniecznie więc dodać kilka dni do życia umierającego, lecz pozwolić mu dokończyć życie godnie, dbając o dobrą jakość tych ostatnich chwil.

Można się modlić o śmierć z powodu swojego bólu?

Można. To jest zrozumiałe.

A nie jest to sprzeczne z szacunkiem dla daru życia, jak mówią księża?

Może niektórzy tak mówią... Myślę, że jako księża próbujemy czasem moralizować o czyimś bólu i cierpieniu, a brakuje nam postawy Jezusa, który najpierw słuchał i był przy człowieku. Papież Franciszek wypomina nam to przy różnych okazjach. Jezus, zanim wyciągał wnioski, najpierw towarzyszył człowiekowi i patrzył, co się dzieje w jego życiu, w jego sercu. Patrząc z zewnątrz, łatwo można się stać niesprawiedliwym sędzią.

Może jako duchowni jesteśmy niewystarczająco wyedukowani?

To nie dotyczy tylko księży. W 2000 roku uczestniczyłem w konferencji medycznej w Wiedniu, na której młody lekarz wyrzucał profesorom medycyny, że z ich winy pacjenci cierpią niepotrzebnie, choć są do dyspozycji środki narkotyczne, którymi można uśmierzyć ból. A profesorowie je odrzucali, argumentując, że chory się uzależni. Swoiści „stróże moralności” przy cierpiącym nad miarę człowieku. Może jeszcze nie dojrzeliśmy do tego, by zacząć stosować anestezjologię na wszystkich etapach, łącznie ze środkami narkotycznymi w przypadku tych bólów, które dla pacjenta są nie do udźwignięcia.

Delikatna kwestia.

Odłóżmy na bok dyskusję społeczno-polityczną. Niech ktoś nie wyciąga daleko idących wniosków odnośnie do legalnej sprzedaży narkotyków. Chodzi o to, by zrozumieć, że są leki narkotyczne, które mogą być aplikowane medycznie w celu złagodzenia bólu, którego nie da się przezwyciężyć za pomocą innych lekarstw. Ich użycie akceptuje także nauczanie Kościoła.

Rozmawiamy o bólu, nad którym w jakiś sposób można zapanować. A co z bólem niepokonalnym?

Wtedy konieczne jest nadanie sensu cierpieniu. Powtórzę za Janem Pawłem II, że jeden ze sposobów zachowania się w takiej sytuacji to cierpienie zastępcze, czyli ofiarowanie swojego bólu za kogoś lub w intencji kogoś. Drugi to włączenie swojego cierpienia w krzyż Chrystusa. Innych sensownych sposobów chyba nie ma. Mogę przeklinać, przekreślać życie, próbować ze sobą skończyć albo ofiarować to Panu Bogu. W moim odczuciu to uczciwe podejście. Kiedy jestem bezsilny wobec tego, co przeżywam, oddaję to Panu Bogu. W Biblii znajdujemy słowa o tym, że Bóg nie pozwoli nas kusić ponad nasze siły. I ja rozumiem to tak, że jeżeli On przyzwala na cierpienie, to daje też sposoby, jak sobie z nim poradzić.

Ale czytamy też o tragedii Hioba.

Historii Hioba nie należy traktować dosłownie, bo jest to przypowieść pokazująca cierpienie niezawinione, które nie jest karą czy konsekwencją grzechów, ale efektem wypadków losowych, które dotykają ludzi sprawiedliwych i dobrych. Hiob nie znosi tego z kamienną twarzą. W którymś momencie przeklina życie i dzień swojego poczęcia, co ma nam uzmysłowić tragizm tej sytuacji, jej beznadziejność i krańcowość. A jednocześnie mówi, że jego Wybawca żyje. I że mimo tych strasznych rzeczy, które na niego spadły, wie, że Bóg jest inny. Nie wie, jaki jest, ale na pewno nie jest okrutny. Skomplikowana narracja.

A uprawnione jest powiedzenie, że Bóg cierpi?

Tak.

Jak to możliwe?

Kiedy byłem młodym księdzem, ktoś postawił mi pytanie, czy Bóg Ojciec płakał, kiedy umierał Jego Syn. To jest oczywista antropomorfizacja i przypisywanie Bogu cech ludzkich, ale my tego w wierze nie unikniemy. Jeżeli Bóg jest samą miłością, to cierpi też, kiedy cierpią Jego dzieci. I – uwaga, to brzmi jak herezja – dzieje się tak, ponieważ sam to tak ułożył. Stworzył ludzi na swoje podobieństwo jako wolnych.

Wracamy do pytania: „Dlaczego?”.

Na tym polega cały dramat. Bo gdyby nie było wolnego wyboru, to Pan Bóg by nas jak po sznurku prowadził swoimi drogami. A On, dając nam możliwość wybierania, związał sobie ręce. Kto daje i odbiera, ten nie jest Bogiem. Człowiek może zrobić wszystko nie tak. I Bóg będzie nad tym płakał, ale nic nie będzie w stanie zrobić, bo szanuje ludzką wolność. To problem każdego rodzica.

Wyrazem wszechmocy Boga jest wyposażenie człowieka w mądrość i pozwolenie mu na wynalezienie środków medycznych. Tu działa Bóg, podnosząc człowieka. To On nakazał nam „czynić sobie ziemię poddaną”, czyli pomocną człowiekowi. Dlaczego więc mielibyśmy z tych środków nie korzystać?

Cierpienie jest konsekwencją miłości?

Tak. Dlatego przytaczam definicję Boga jako Miłości. Wszystkie inne teologicznie poprawne definicje mówią, że Pan Bóg jest niezmienny. Gdybyśmy pozostali przy tym rozumieniu, to nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć cierpienia Boga. Skoro jest niezmienny, to nic Go nie rusza. Tylko że to nie jest nasz Bóg, który objawił się jako Trójca Osób będących Miłością. A skoro są wspólnotą Osób, to ta Miłość żyje. Równocześnie tylko miłość jest nieśmiertelna, dlatego niczym zaskakującym nie jest zmartwychwstanie Chrystusa. Bo skoro miłość jest nieśmiertelna, to nie da się jej zabić.

Są jednak tacy, którzy siebie zabijają.

Straszna tragedia. Samobójca to człowiek, któremu możliwości rozwiązania sytuacji zawęziły się do drogi jednokierunkowej, na końcu której jest ściana. Nigdzie nie znalazł oparcia i uzasadnienia dla tego, co przeżywa. Nie widzi żadnej drogi wyjścia poza destrukcją.

Cieszę się, że w z 1983 roku nie definiuje się już samobójcy jako publicznego grzesznika, a sam czyn przestał mieć etykietę „czynu diabelskiego”. A taka optyka funkcjonowała przez piętnaście wieków. Pozbawiając samobójcę czci, ekskomunikując go i wydając zakaz odprawiania mszy za taką osobę, Kościół argumentował, że chodzi o element wychowawczy, by ludzie nie popełniali samobójstw. Jest to dla mnie niewyobrażalnie okrutne, szczególnie jeśli pomyślę o tych, którzy pozostali osieroceni i wyklęci. Trzeba jednak dodać, że długo nie wiedziano, iż samobójstwo nie jest zazwyczaj czynem z wolnego wyboru.

Kościół z ludzką twarzą.

Można tak powiedzieć. Problem jest poważny. Młodzi ludzie często, za często, odbierają sobie życie. Są totalnie pogubieni i najprawdopodobniej nie mają żadnej przystani, do której mogliby przycumować. Reakcja nazywana „krótkim spięciem” sprawia, że szczególnie trudno pracuje się z młodymi ludźmi zagrożonymi samobójstwem. Decyzją podjętą pod wpływem chwili, bez „zaplanowanego” scenariusza „dojrzewania do samobójstwa”. I potem media piszą niedorzeczności, że ktoś odebrał sobie życie, bo nie zdał egzaminu albo rzuciła go dziewczyna. To była tylko kropla, która przelała czarę goryczy, dramat samotności.

I to jest najgorszy wymiar bólu. Nie ma lekarstwa na odrzucenie, zdradę czy samotność. Wszystko boli, choć fizycznie nic nie dolega – „boli życie”. Taki stan wymaga zastosowania innego mechanizmu. Oprócz terapii potrzebne jest tu mądre wsparcie duchowe, budowanie relacji – mostu do człowieka. Stwarzanie bezpiecznych możliwości bycia wysłuchanym bez moralizowania. Pomoc w nazywaniu lęków, ran, bólu i bezsilności. Wskazywanie drogi nadziei, jaką daje Chrystus w Ewangelii. Jako Kościół mamy w tym względzie sporo do zrobienia.

* * *

Ks. prof. Piotr Morciniec – ur. 1960, kapłan diecezji opolskiej, profesor teologii i bioetyki, rekolekcjonista, kierownik Katedry Teologii Moralnej, Bioetyki i Prawa Kanonicznego Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Opolskiego. Napisał m.in. książki: i . Założyciel i redaktor naczelny czasopisma „Family Forum”. Mieszka w Opolu.

* * *

Wywiad oryginalnie ukazał się w miesięczniku "W drodze" (11/2019) ["Nie krzywdzić chorych"]. Przeczytasz go tutaj >>

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Paweł Krupa OP

Twój wyrok − życie wieczne

Chrystus wybawił nas od śmierci. Nie przestaniemy istnieć. Nigdy.

Wieczność jest tuż za rogiem. Ale czy naprawdę w nią wierzymy? Czy ufamy, że pobyt na ziemi jest zaledwie częścią naszego...

Skomentuj artykuł

Nie krzywdzić chorych. Co robić, kiedy ból nie daje żyć?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.