Najgorszy jest czas, bo płynie
W łóżeczkach leżą maluchy. Olaf - choroba serca, matka w więzieniu, alkoholowy zespół płodowy (FAS). Filip - problem neurologiczny i prawdopodobnie FAS. Madzia - jej matka ma zaburzenia w sferze psychicznej. Dzieci. Jeśli będą miały szczęście, adoptują ich obcokrajowcy. Jeśli nie, spędzą życie w domu opieki.
Serce maszyny wydaje dźwięk. Słychać go w korytarzu. Maszyna żyje na pewno. Cała reszta nie jest już taka oczywista. W dłoni niemowlaka pulsuje lampka. Wygląda tak, jakby dziecko trzymało czerwoną gwiazdkę albo ozdobę choinkową, która miga przez cieniutkie palce. To światło jest piękną iluminacją pulsoksymetru. Główka dziecka odchylona jest do tyłu. Maszyna warczy i sprawdza nasycenie tlenu we krwi. Dziecko jest chudziutkie. Strzykawką przez plastikową rurkę ktoś podaje mu pokarm bezpośrednio do żołądka. Nie płacze - nie umie.
Rodzice dzwonią co kilka dni. Są porządnymi ludźmi. Żadna patologia. Po prostu podjęli w życiu złą decyzję. Kiedy ona zaczęła rodzić, natychmiast pojechali do szpitala. Chcieli dotrzeć do lepszej klinki, ale była za daleko. Poród w ciasnym samochodzie. Kasia, ich córeczka - nie rokuje. Diagnoza - uszkodzenie mózgu.
W sali obok jest jak w żłobku. W łóżeczkach leżą maluchy. Olaf - choroba serca, matka w więzieniu, alkoholowy zespół płodowy (FAS). Filip - problem neurologiczny i prawdopodobnie FAS. Matka Madzi ma zaburzenia w sferze psychicznej.
W budynku dawnego żłobka kilkanaście pielęgniarek stworzyło zakład pielęgnacyjno-opiekuńczy dla dzieci. Od 10 lat ich Stowarzyszenie Pielęgniarsko-Opiekuńcze "Z Ufnością w Trzecie Tysiąclecie" z Częstochowy zajmuje się najtrudniejszymi przypadkami. Obecnie mają 18 podopiecznych. Część najmłodszych dzieci wróci do rodziców. Inne, te z mniejszymi wadami, za jakiś czas trafią do rodzin adopcyjnych albo zastępczych. Reszta niemowląt, gdy tylko podrośnie, pójdzie do starszaków, ale to tylko inna sala...
Najgorszy jest czas, bo płynie
- Mówimy sobie: będziemy dziecko trzymać jeszcze pół roku, jeszcze dwa miesiące, jeszcze miesiąc - mówi pielęgniarka Krystyna Balwierz, od 10 lat w stowarzyszeniu. Ale dla Anusi czas nie ma znaczenia. Buzia gładka, zapadnięte policzki, włosy rzadkie i coś ujmującego w uśmiechu.
Kiedy przychodzą kandydaci na tatę i mamę, to nie wchodzą na oddział, ale idą do osobnego pokoju spotkań. Jeśli są z zagranicy, przychodzą z tłumaczem. Dziecko, które wstępnie zaakceptowali, przynoszą im pracownicy. Spędzają tu ze sobą nawet kilka dni.
Anusi raczej nie widzą. Chyba że potem będą chcieli zwiedzić ośrodek. Wtedy tak jak inni - pracownicy, wolontariusze - spoglądają na nią zza szyby, bo starszaki siedzą jakby w szczelnym akwarium, z którego nieustannie dobiega dziecięcy zgiełk. Krystyna Balwierz stoi obok, gdy patrzą na małe, delikatne ciałka.
Anusia jest drobniutka. Kiedy się urodziła, ważyła 690 gram i dostała 4 punkty w dziesięciopunktowej skali Apgar.
Potem, jeśli mają chwilę, to przysiadają w sali dla starszaków na grubej zielonej macie albo krzesełku i od razu biorą jakieś dziecko na ręce. Jeśli Anusię, to ona ściska ich z całej siły za palce. Tak mocno, że nie można się wyrwać.
- To nie jest normalny uścisk. To dotyk dziecka z problemami psychicznymi - tłumaczy wtedy pielęgniarka tym, którzy biorą ten uścisk za potrzebę czułości.
Anusia przysuwa potem swoją twarz do obcych nosów i ust. Z odległości dziesięciu centymetrów patrzy na nich ciemnymi, szklistymi oczami, przekrzywiając główkę w lewo. Potem zastyga, z jakimś niepewnym uśmiechem. Pewna pani z USA była tak spragniona miłości, że zobaczyła w tym uśmiechu Monę Lisę. Przyjechała tu rok temu w Boże Narodzenie i chciała dziewczynkę zabrać ze sobą do Stanów. Niestety, nie przyznała się organizacji, która ją kwalifikowała, że od paru miesięcy jest szczęśliwą mężatką. Odmówiono adopcji. Więcej chętnych na Anusię nie było.
Dla Kacpra czas też nie ma znaczenia. Chłopiec żyje we własnym świecie. Zazwyczaj krzyczy. Z kojca wypuszcza się go tylko pod opieką pielęgniarki, ale i tak chłopiec chodzi wtedy po macie, szukając jakiejś bariery, w którą mógłby uderzyć głową. Urodził się jako wcześniak, 1200 gram. Przez rok rozwijał się normalnie i nagle zaczął się cofać. Tak jakby zawrócono film z jego życia.
Kacper jest pobudzony, skacze po łóżeczku, uderzając z całej siły czołem w obite bezpieczną gąbką ramy. Ma dwa latka i próbuje się samookaleczyć. Jego czas tutaj dobiega końca.
Jeden ze starszaków ma ciemną skórę. Jak tylko sąd pozbawi matkę praw rodzicielskich z powodu zaburzeń psychicznych, do adopcji pójdzie od ręki. Jest zbyt piękny, aby domu nie znaleźć.
- Ośrodek adopcyjny musi wyszukać mu rodziców podobnych pod względem urody, takich ciemniejszych - mówi Krystyna Balwierz. - Pewnie trafi też do jakiegoś dużego miasta, bo w mniejszych miejscowościach z akceptacją innych bywa różnie.
W bujaczku leży "reklama Bebiko" - Adrian. Pulchne policzki, grube paluszki. Uśmiechnięty od ucha do ucha. Jest rehabilitowany, ale z dobrym rokowaniem. Ma nieuregulowaną sytuację prawną i dlatego wciąż tu siedzi. Dla niego czas ma znaczenie. Sądy się ociągają. Rozprawy są przekładane z miesiąca na miesiąc. Najczęściej z powodu adnotacji na wezwaniu dla matki: "adresata nie zastano".
- Dzieci tak naprawdę dobrze rozwijają się tylko w rodzinie. Dlatego czas ma znaczenie - podkreśla Balwierz.
Wanessie zdarzył się cud. Nie taki sobie, ale najprawdziwszy. Dziewczynka urodziła się z zespołem Downa, ale znalazła rodzinę zastępczą. Komuś spodobała się jej szeroka buzia i duże, trochę skośne oczy. Wszyscy w ośrodkach opiekuńczych i adopcyjnych, w Warszawie, Częstochowie wiedzą, że to cud. Takie dzieci jak ona zwykle nie znajdują rodzin adopcyjnych ani nawet zastępczych. W stowarzyszeniu "Z Ufnością w Trzecie Tysiąclecie" to pierwszy taki przypadek.
- Nasze społeczeństwo nie potrafi zaakceptować niepełnosprawności. Posiadanie dziecka z zespołem Downa to ciągle stygmat - uważa Magdalena Szymczyńska, psycholog z ośrodka. - Wanessa rozwijała się naprawdę dobrze. Była radosnym dzieckiem, a mimo to nie mieliśmy nadziei, że ktoś ją weźmie. Takim dzieciom trudno znaleźć nawet rodziny zagraniczne - mówi Szymczyńska i dodaje: - Polacy często nie chcą brać lżej chorych dzieci. Nie udało nam się znaleźć polskiej rodziny dla chłopca, który miał tylko wadę wzroku. Nie było u niego obciążeń wynikających z wywiadu. Matka nie piła. Jedyną "usterką" było to, że chłopiec przeszedł dwa lub trzy zabiegi i musiał być pod stałą opieką okulistyczną. Ale przecież widział - dziwi się psycholog.
Do chłopca przyjechały dwie zainteresowane rodziny. Jedna para aż znad morza. Pokręcili się po pokoju spotkań, popatrzyli i zrezygnowali.
- Kacper ze starszaków nie ma szans na dom. Ma już dwa lata i nawet z zagranicy nikt go nie weźmie. Właściwie nie powinniśmy go już dłużej trzymać, bo u nas dzieci mogą być do drugiego roku życia - wzdycha Balwierz, pokazując na ścianach ośrodka fotografie tych, które pojechały do Szwecji, Holandii, USA. - Jak tli się nadzieja, to je zostawiamy. Dajemy sobie jeszcze czas. Im dalej od takiego ośrodka jak nasz, tym trudniej o dom. Anusia też ma tylko kilka procent szansy. Ale walczymy.
Dzieci ze ściany mają piękne oczy. Jest wśród nich Justynka, która w swoim rodzinnym domu zamiast w łóżeczku spała na podłodze. W mieszkaniu, w którym żyła, były też psy. Ona słuchała tych psów, patrzyła na nie. Była brudna i zaniedbana. Zapach psów przyszedł do ośrodka razem z nią.
- Nie umiała płakać. Zamiast tego wyła jak pies - opowiada Krystyna Balwierz. - Kiedy brało się ją do okna i patrzyła na psy w parku, to była taka poruszona - tłumaczy. - Na początku nie wiedziałyśmy, co jej dawać do jedzenia, ale okazało się, że je wszystko. Jej mama chodziła po zupę do MOPS-u i karmiła nią wszystkich. Jadła mama, córka i psy. Była z nami rok. Trafiła do zagranicznej rodziny adopcyjnej. Jest szczęśliwa. Dobrze się rozwija.
Ostatnia sala to miejsce do rehabilitacji. Na ścianie wisi Kodeks Praw Dziecka. Jeden z punktów jest wytłuszczony: "Twój kraj powinien pomagać Twoim rodzicom, aby mogli zapewnić Ci dobre warunki rozwoju".
Pomaga?
Milczenie.
Balwierz: - Nie będę się wypowiadać na ten temat.
Czy wezmą państwo...?
Dorota Polańska, dyrektor Interwencyjnej Placówki Opiekuńczej w Otwocku, podobnego ośrodka jak ten w Częstochowie, każdy dzień zaczyna od zajrzenia do wszystkich szklanych pomieszczeń, tych maleńkich przeszklonych pokoików, gdzie leżą niemowlęta.
Pochodzą ze świata, którego nie znamy. Którego nie umieją sobie wyobrazić również przyszli rodzice adoptowanego dziecka.
Gdy trafiają do ośrodka adopcyjnego, słyszą pytania: "Czy przyjmą państwo dziecko chore? Czy przyjmą państwo dziecko innej rasy? Czy przyjmą państwo z zespołem Downa? Czy przyjmą państwo dziecko matki alkoholiczki, która piła w ciąży, lub nie piła? Czy przyjmą państwo dziecko narkomanki? Czy przyjmą państwo z wirusem HIV, kiłą, żółtaczką? A może takie z chorą wątrobą, które nie dożyje dorosłości?". Są w szoku, bo w Polsce wciąż jest przekonanie, że w domach dziecka są przede wszystkim sieroty albo dzieci studentek, które je porzuciły.
- W Polsce jest naprawdę długa kolejka rodziców, którzy chcą adoptować dziecko. Z drugiej strony jest mnóstwo dzieci w domach dziecka - tłumaczy dyrektorka otwockiej placówki. - Zastanawiamy się, jak to możliwe, że te dwie kolejki, te dwa pociągi, które jadą po tym samym torze, się mijają. Zatrzymują się na tej samej stacji, ale nie mogą się spotkać - tłumaczy. - Otóż rodzice w Polsce czekają na dziecko, ale czekają na dziecko zdrowe. Natomiast u nas takich dzieci jest coraz mniej. Co prawda, w przeciwieństwie do Europy Zachodniej, ciągle możemy jeszcze wybierać, ale to kwestia kilku lat. Jeśli kandydaci na rodziców nie zmienią sposobu myślenia, to będą przyjeżdżać małżeństwa z Belgii, Francji, Hiszpanii i będą brać od nas dzieci, a nasza kolejka nie będzie się zmniejszać. Musimy stać się bardziej otwarci.
- Trzeba się pozbyć stereotypów, którymi myślimy - kontynuuje Dorota Polańska - np. że jeśli adoptujemy dziecko matki alkoholiczki, to na pewno będzie takie jak ten pijak pod bramą, albo jeśli weźmiemy dziecko narkomanki, to z pewnością będzie uzależnione. Trzeba się przestawić z myślenia: "ja potrzebuję dziecka" na myślenie: "tam jest jakieś dziecko, które nas potrzebuje". Zdać sobie sprawę, że gdy my go nie weźmiemy, to będziemy sobie dalej żyli spokojnie, ale trzeba wiedzieć, że to dziecko bez rodziców żyć nie będzie. Ono nie będzie się rozwijało normalnie albo tak, jakby mogło się rozwijać pomimo swojej choroby.
I dodaje: - To niesamowite, jak Bóg wyposażył człowieka w uczucia. Dziecko może mieć najlepsze ubrania, jedzenie, zabawki, mieszanki, mleko zastępcze, ale to cierpienie wywołane brakiem miłości i poczuciem odrzucenia paraliżuje całe jego ciało. Ono całe staje się dysfunkcyjne. Gdy pojawią się rodzice, to FAS nie zniknie, ale dzieci mogą się zmienić pod wpływem miłości.
1 na 2294
W Katolickim Ośrodku Adopcyjno-Opiekuńczym w Warszawie każde dziecko to oddzielna szara teczka. W środku zdjęcia, wyniki badań, opisy, listy od kandydatów na rodziców adopcyjnych, korespondencja z innymi organizacjami, opinie psychologów. Czasem w teczce znajdzie się jakaś pamiątka, krzyżyk albo sentymentalne pożegnania tych, którzy dziecko oddają. W jednym z takich listów biologiczna mama pisze: "Z pewnością zastanawiasz się, dlaczego to wszystko tak się potoczyło, dlaczego nie mogłaś ze mną zostać. Bardzo Cię kocham i chcę, żebyś miała prawdziwy Dom, Mamę, Tatę, a ja nie mogę i nie umiem ci tego zapewnić (...) Ten wybór to było najlepsze, co mogłam dla ciebie zrobić".
Tych, co przekazują do adopcji, się nie ocenia. Nie pogardza nimi.
W teczkach są wywiady z matkami oddającymi dzieci. Pracownice ośrodka pytają, co lubią, jakie mają marzenia. Ale najważniejsze pytanie jest: czy piła lub ile piła. Alkohol powoduje mikrouszkodzenia mózgu u płodu, co sprawia, że przyszli rodzice adopcyjni nigdy do końca nie będą wiedzieć, jak przysposobione dziecko będzie się rozwijać.
Zofia Dłutek, dyrektor Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Warszawie, próbuje to przybliżyć kandydatkom na mamy. Tłumaczy im: "Jakby pani nosiła w swoim łonie to dziecko, to by pani dobrze się odżywiała, słuchała Mozarta. Ale musi pani wiedzieć, że matka, która oddała to dziecko, nie miała męża albo miała takiego, przed którym uciekała. Nie słuchała w ciąży muzyki poważnej, ale przekleństw. Nie odżywiała się dobrze. Być może piła albo brała narkotyki. Tego nie wiemy. Z takiego środowiska najprawdopodobniej będzie pani dziecko. Być może będzie miało FAS".
Większość rodzin wolałaby nie brać dziecka od matki chorej psychicznie, nadużywającej alkoholu i jeszcze niedożywionej, ale w polskich domach dziecka są przede wszystkim takie dzieci. - Każde, które jest proponowane do adopcji, ma za sobą trudną historię - tłumaczy Dłutek. - Czasem trwa ona dziewięć miesięcy, a potem sześć tygodni do zrzeczenia się blankietowego, a czasami kilka lat. Wielu kandydatów na rodziców nie jest w stanie zaakceptować, że ma do nich trafić sierota społeczna. Jeśli jest jeszcze do tego bardzo uszkodzona - ma choćby zdiagnozowany FAS - to często pozostaje tylko adopcja zagraniczna.
W Katolickim Ośrodku Adopcyjno-Opiekuńczym w Warszawie znaleziono rodziny dla ponad 2294 dzieci, ale tylko jedną dla dziecka z zespołem Downa. Pojechało do USA.
- To przykre, że w katolickiej Polsce wysyłamy dzieci do Holandii, ale tam są przysposabiane niemowlęta, które mają ewidentny FAS, a w Polsce nie można znaleźć takich kandydatów - tłumaczy dyrektor Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Warszawie. - Trochę się temu nie dziwię. O dzieciach z FAS-em mówi się w Polsce od kilku lat. W Warszawie była jedna poradnia, która się tym zajmowała. Została zlikwidowana, bo nie ma na nią pieniędzy. Są jeszcze poradnie w Lędzinach i w Toruniu. I dodaje: - Co mamy powiedzieć kandydatom na rodziców, którzy pytają o możliwość rehabilitacji takiego dziecka? Jedźcie na Śląsk?
Do adopcji zagranicznej zamiast do rodzin polskich idą nie tylko dzieci chore, ale także trochę starsze. W Polsce trudno znaleźć dom dla dziecka powyżej szóstego roku życia. Rzadko która polska para chce też przysposobić rodzeństwo. Szczególnie gdy liczy troje, czworo dzieci.
A za granicą polskie dzieci cieszą się bardzo dobrą opinią. Holendrzy, Szwedzi, Amerykanie zwracają się do nas, bo tu znajdują dzieci europejskie i dobrze przebadane. Uważa się, że Włosi chętnie przygarniają rodzeństwa i dzieci starsze. Niemcy są wymagający i chcą wyłącznie z wadami możliwymi do usunięcia. W żadnym wypadku FAS. Holendrzy wręcz przeciwnie - biorą najtrudniejsze przypadki. Nawet z FAS. Podobnie Szwecja. Francja to kraj pośredni. Malta: praktycznie tylko zdrowe, a u nas takich nie ma. I dlatego z Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego nie było żadnej adopcji w tamtym kierunku. Hiszpanie biorą z FAS-em, ale chcą tylko małe dzieci. Jest kilka adopcji rocznie.
Część dzieci najbardziej chorych nie znajduje żadnych domów. Tak jak prawdopodobnie Kacper czy Anusia z Częstochowy. Polska nie ma im wiele do zaproponowania. Istnieją rodziny zastępcze specjalistyczne, ale w skali kraju są to "śladowe ilości". Nawet oni się boją, że zostaną sami z problemami chorego dziecka.
- W naszej bazie jest ok. 20 dzieci z zespołem Downa. Po trzech miesiącach od urodzenia trafiają od razu do nas. Rosną w trakcie poszukiwań. Znaleźliśmy dom dla jednego - mówi Małgorzata Mendez, zajmująca się adopcjami zagranicznymi w Katolickim Ośrodku Adopcyjno-Opiekuńczym w Warszawie.
- Nie łudźmy się, że ktoś za granicą będzie chciał przysposobić dziecko z zespołem Downa. To, że nie ma w Belgii takich dzieci, jest efektem stosowanej na szeroką skalę aborcji. Trudno sobie wyobrazić, że oni będą w takim razie chcieli brać takie dzieci z Polski - wyjaśnia Dłutek. - W takich przypadkach liczymy tylko na cud.
Po skończeniu dwóch lat Anusia z Częstochowy trafi do jednego z domów opieki społecznej dla dzieci. W takich miejscach, w przeciwieństwie do domów małego dziecka, nie szuka się już rodziców. Wyjątkowy jest Zakład Opiekuńczo-Leczniczy w Jaszkotlu, prowadzony przez Zgromadzenie Sióstr Maryi Niepokalanej. Tam też podobno zdarzają się czasem cuda. Ale rzadko.
Skomentuj artykuł