Zastępcza ciąża, prawdziwa miłość

Zastępcza ciąża, prawdziwa miłość
(fot. Sergiu Bacioiu/flickr.com)
Logo źródła: Dziennik Polski Joanna Adamik

Poranek mojego rodzicielstwa zastępczego był książkowo prosty. Moi rodzice mają tylko mnie - niezbyt udany egzemplarz córki, który miał być Frankiem. Nieszczęśliwa z powodu braku rodzeństwa - było mi naprawdę wszystko jedno, byle ktoś mi niszczył zabawki, bił się o deser, podsłuchiwał rozmowy z przyjaciółką i donosił rodzicom o wiosennych wagarach - namawiałam Mamę i Tatę na adopcję.

Rodzice się nie odważyli. Wtedy obiecałam sobie, że w przyszłości, jaka by ona nie była, ja to zrobię.

DEON.PL POLECA

Takie były czasy - 30 -40 lat temu dzieci z "bidula" postrzegane były jak wyrzutki społeczne. Ludzie z nabożnym lękiem opowiadali sobie historie jak to wychuchane, wypieszczone przez lata, adoptowane dziecko po osiągnięciu pełnoletności zanęcało się, okradało albo mordowało swoich opiekunów. Być może moi Rodzice bali się podobnego naznaczenia dla mnie i ewentualnego niebiologicznego rodzeństwa? Po latach Mama, patrząc na swoje wnuki, powiedziała mi, że gdyby wiedziała jak to jest, może zdecydowałaby się uszczęśliwić mnie adopcyjnym rodzeństwem.

Nie wiem, czy z wrodzonego oślego uporu, czy za sprawą nieustannego szukania sensu, gdy na moim zegarze wybiło trzydzieści lat, zapukałam do drzwi jednego z ośrodków adopcyjnych i ze stanowczością, pewnością i nadzieją, która z czasem przełamała lody niechęci, nieufności, podejrzeń, że to fanaberia pani wkraczającej w lato życia, wyraziłam głośno już nie pragnienie, ale dojrzałe postanowienie, że teraz właśnie adoptuję dziecko, bo już jestem gotowa. Byłam kobietą spełnioną pod względem zawodowym, pracującą z sukcesami w wymarzonym zawodzie, kochaną przez rodziców, stabilną materialnie, ale chyba na tyle trudną charakterologicznie, a jednocześnie żyjącą złudzeniami, że mężczyźni to szlachetni książęta na białych koniach żyjący poezją miłości (skutki polonistycznego życia bardziej w świecie książek niż na ziemi), że koniec końców tak się potoczyło, iż do drzwi ośrodka zapukałam sama, a dziewięć miesięcy później (Pan Bóg pisze zadziwiające scenariusze), siedziałam w pokoju jednego z domów dziecka, a kilka pań czytało mi długą listę schorzeń mojej przyszłej córki, którą miałam za moment zobaczyć.

Byłam oszołomiona, być może tak jak to jest podczas porodu. Wiele osób mówiło różne rzeczy, których przeważnie nie rozumiałam i nie pamiętam. Serce waliło mi z podniecenia i ze strachu. Po miesiącach szkoleń, gdy byłam święcie przekonana, że wiem wszystko o adopcji i wychowaniu dzieci, gdy byłam dumna z wzorowo zaliczonych testów psychologicznych, gdy na każde pytanie miałam właściwą odpowiedź, podobnie jak matka gorąco pragnąca potomka, która przygotowując się do porodu wertuje wszystkie podręczniki, czasopisma, Internet, pilnie chodzi do szkoły rodzenia - nagle w tym pokoju ogarnął mnie paniczny lęk, znacznie większy niż na egzaminie, do którego wydawało nam się, że jesteśmy świetnie przygotowani i nagle wyciągając pytanie mamy pustkę w głowie zapowiadającą rychłą katastrofę. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że właśnie w tej sekundzie decyduje się los mój i jakiegoś człowieka.

Pokój opustoszał, panie poszły po półtoraroczną osóbkę, która miała być moją córką. Za moment opiekunka w białym kitlu weszła z jakąś dziewczynką. Pierwsza moja myśl: Boże, żeby to nie była ona! To była śliczna dziewczynka, uśmiechnęła się do mnie, a moje serce krzyknęło, że jej nie chce... Dlaczego? Przecież byłam taka otwarta, tolerancyjna, było mi wszystko jedno kim i jakie będzie to dziecko, przecież miałam być wzorcową matką? Okazało się, że dziewczynka przyszła tylko po jakieś leki i wyszła. Ja wbrew sobie odetchnęłam z ulgą. I wtedy jak gigantyczny neon, nad moją głową pojawiło się pytanie: Co będzie, jeśli jej nie pokocham?! Nagle przeprowadzono mnie do innego pokoju, zanim się obejrzałam ktoś wniósł na rękach zasmarkaną blondyneczkę, z zadartym nosem, czerwonymi, okrągłymi, jakby namalowanymi farbą wypiekami na policzkach, patrzącą na mnie bykiem i nagle jak Niagara, jak wody płodowe, wylała się ze mnie miłość do MOJEGO DZIECKA zmywając wszystkie straszydła lęku, uprzedzeń, wątpliwości. Od teraz jedyny strach, jaki mi towarzyszyć będzie do końca moich dni, to lęk o moją Córkę.

Taki był mój zastępczy poród. Po nim nastąpiły jeszcze dwa, trudne, każdy w inny sposób. Już wiedziałam jak boli przyjęcie do mojego świata dziecka, z jakim ryzykiem się wiąże, jeśli się nie zaufa Temu, który wie lepiej. Druga adopcyjna ciąża trwała długo, w dwóch ośrodkach adopcyjnych specjaliści od macierzyństwa "zastępczego" nie mogli zrozumieć, dlaczego upieram się przy kolejnym dziecku, a ja po prostu wiedziałam, że moja córka nie będzie jedynaczką jak ja, że kiedyś, gdy zabraknie mnie i moich rodziców, nie może zostać sama. Okupiony walką drugi poród "zastępczy", sprawił, że syn pojawił się w naszym świecie bez eksplozji radości. Byłam wymęczona, upokorzona. Syn, wówczas kilkumiesięczny, teraz sześcioletni, długo zabiegał o moją miłość, która wyrównałaby zachwyt córką. Udało mu się z nawiązką.

Jest z nami dzięki pani Katarzynie, która - prowadząc ośrodek adopcyjny - sama też ma troje dzieci, w tym jedno adoptowane, która poświęciła życie niechcianym i pierwsza tak naprawdę uwierzyła, że moje zastępcze rodzicielstwo to nie fanaberia, kaprys, burza biologiczna, czy inne kruche motywacje, ale sens i cel życia. Jest naszym dobrym duchem i też dzięki niej jest mój trzeci syn, zaledwie od paru miesięcy. To było jak nieplanowana ciąża, na którą nie miałam szans, ale która została dana mnie, moim dzieciom i rodzicom jak dar od Boga, potwierdzenie, że nas jednak, mimo wszystkich naszych braków lubi. Sprawił, że szalejące czasem z wzajemnej zazdrości dzieci doceniły siebie nawzajem, jego i trochę może nawet mnie - dziwaczną mamo-tatę.

Zanim do swojego nowego, prawdziwego domu wkroczył na własnych, małych, krzywych nóżkach ostatni mój półtoraroczny syn, w życiu naszej "zastępczej" rodziny wybiło południe - godzina zawodowstwa w zastępowaniu rodziców. To trochę jak jazda samochodem po kolejowych szynach, niby chce się skręcić w inną uliczkę, ale tor jazdy jest z góry, od dawna wyznaczony. Widzę to dopiero teraz. Jeszcze zanim stałam się niezawodowym, a teraz także zawodowym rodzicem zastępczym, w mojej pracy dziennikarza telewizyjnego towarzyszyłam z kamerą rewolucyjnej wręcz przemianie.

W Krakowie pełni wspaniałych idei, determinacji i wizji naprawdę lepszej przyszłości pracownicy Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej wraz z ludźmi z placówek zajmujących się dziećmi porzuconymi lub odebranymi dla ich dobra rodzicom biologicznym zaczęli proces likwidacji państwowych domów dziecka i tworzenia rodzinnych form zawodowej opieki zastępczej. W największym skrócie chodziło o to, by dzieci, które wystarczająco już zostały skrzywdzone przez nas - dorosłych, zamiast spędzać dzieciństwo, miesiące czy lata w molochach, gdzie nie ma mowy nie tylko o własnym pokoju, ubranku czy zabawce, ale mimo czasem najszczerszych chęci pracowników, nie ma szans nawet na odrobinę miłości - mogły zaznać smaku rodziny, która je chce, rodziny, która potrafi zacieśnić własną przestrzeń życiową, po to, aby poszerzyć dom o miejsce dla dziecka, nie własnego, nie na zawsze, nie spełniając własne ambicje, czy zaspokajając pragnienia, ale po to, by poczuło się bezpieczne, może czasem nawet szczęśliwe, a przede wszystkim, by odzyskało zaufanie do świata dorosłych, tych samych, którzy go skrzywdzili, zranili, świata, na które jest skazane dopóki samo mocno nie stanie na własnych nogach i spróbuje nie powielać błędów tych, którzy wydali je na świat.

To był mój pierwszy "zawodowo-zastępczy" znak zapytania a może wykrzyknik. Rozmawiałam z ludźmi, którzy jako pierwsi podjęli się tej misji - bo jak tu mówić o pracy, gdy w naszym domu zaczyna mieszkać dziecko, każde z inną, dramatyczną historią, zupełnie obce, niezrozumiałe, wymagające, czasem nerwowe i agresywne, czasem, takie, z którego nie można wydusić ani słowa na temat jego potrzeb i lęków. Jest z nami non stop. Patrzy na nas podejrzliwie, nieufnie, z lękiem, chociaż przecież chcemy dla niego jak najlepiej. Musimy z nim biegać od lekarza do lekarza i czasem walczyć jak lwice, żeby ktoś je potraktował serio, z uwagą, nie jak podgatunek dziecka.

Musimy je wypieścić, wykochać i... oddać. Czy w pracy, gdy oddajemy owoc naszych kilkutygodniowych, paromiesięcznych albo kilkuletnich starań, pęka nam serce? Czy można pokochać referat, rachunki, wydziergany sweter? Czy można to porównać z żywą istotą, małym człowiekiem, który był częścią naszego życia, do którego wstawaliśmy po kilka razy w nocy, który stawiał przy nas pierwsze kroki, który trzymał nas kurczowo za rękę, gdy pierwszy raz przekraczał próg szkoły? Czy to jest praca czy życie? Zastępcze czy najprawdziwsze? Czy da się to wycenić w kategoriach ekonomicznych?

Co byłoby z moimi synami, gdyby nie trafili do pogotowi rodzinnych: starszy do pani Ani, młodszy do pani Jadzi? Ile lat dłużej musiałabym odbudowywać te poharatane istotki do normalnego życia? Ile za mnie zrobiły te dwie kobiety? Prześladowała mnie coraz bardziej ta myśl, że choćbym nie wiem jak kombinowała, to mój tor jazdy nieuchronnie zmierza do bycia pogotowiem rodzinnym. Tak też się stało parę miesięcy temu. Przez te parę miesięcy chwilowymi domownikami było u nas już pięcioro dzieci. Każde zapadło w naszym sercu i każde potwierdziło z nawiązką, że warto. Wystarczy spojrzeć na buźkę takiego malucha na początku i po jakimś czasie, jak ze strachu, zagubienia, żalu wyrasta człowieczek, nawet paromiesięczny, ale świadomy swojej wartości, a to wszystko tylko dzięki odrobinie normalności. Każdego dnia staram się pamiętać, że to nie ja im robię łaskę, że zapraszam ich pod nasz dach. One wcale o byciu z nami nie marzą, bo najbardziej na świecie chciałyby być ze swoimi rodzicami, jeśli tylko oni dorośliby do tego.

Patrzę na rodziców, którzy bardziej lub mniej świadomie skrzywdzili swoje dzieci na początku ich bycia na świecie i próbuję zrozumieć rodziców moich dzieci. Patrzę na moje dzieci, które teraz, tuląc mieszkające u nas maluchy próbują może pomalutku pojąć, jak to się stało, że jesteśmy razem i uczą się nie potępiać swoich rodziców biologicznych. Patrzę na moich Rodziców, którzy mimo różnych zakrętów życiowych, mimo lęków i cierpień, młodnieją biorąc na ręce istotkę, która też cierpi, choć zdecydowanie za wcześnie. Patrzę na moich przyjaciół, którzy czasem byli przerażeni moimi wyborami życiowymi, a teraz zrozumieli. Patrzę na wspólnych spotkaniach pogotowi rodzinnych w ośrodku na Rajskiej na kobiety, które przez parę miesięcy otaczały miłością moje dzieci i tę, dzięki której mam moje własne i czuję wdzięczność oraz siłę miłości, która ma tyle twarzy, ile tylko zdołamy dostrzec i docenić. Zaczyna się popołudnie. Zobaczymy co przyniesie...

Źródło: Zastępcza ciąża, zastępczy poród, prawdziwa miłość

*Pierwsza nagroda w konkursie literackim: "Jeden dzień z życia rodziny"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Zastępcza ciąża, prawdziwa miłość
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.