Przeszłam in vitro

Przeszłam in vitro
(fot. dmx leeds / flickr.com)
mama

Pragnę podzielić się moim doświadczeniem związanym z metodą in vitro. Myślę, że dziś jestem na to gotowa, bo nie ma już we mnie tych wszystkich skrajnych emocji, bo dzięki Bogu przepracowałam w swojej głowie ten temat, bo chcę, aby kobiety, które stoją przed tą trudną decyzją, mogły usłyszeć kogoś, kto doskonale wie, co czują.

Mojego męża poznałam w ostatniej klasie liceum. To było 25 stycznia 1998 r., ostatni dzień Kursu Filip dla młodzieży, wiele lat później odnalazłam karteczkę, którą wtedy podpisałam, a na niej osobiste oddanie swojego życia Jezusowi. Tak, pamiętam jak blisko był wtedy Jezus, może właśnie to wspomnienie uratowało później moje życie.

DEON.PL POLECA

Jakie były wtedy moje plany? Skończyć studia a potem… no właśnie, pamiętam jak na jakimś towarzyskim spotkaniu ktoś zapytał mnie co chciałabym robić po studiach, a ja odpowiedziałam, że chciałabym urodzić dzieci. Nie wiedziałam co będę robić, gdzie pracować, jedyne co było dla mnie pewne to, że będę miała dzieci.

Po tym jak zaczęłam studiować, weszłam w nowe towarzystwo, skończyły się spotkania wspólnoty SNE, przestałam chodzić do Kościoła, postanowiłam układać swoje życie po swojemu. Kiedy byłam na ostatnim roku studiów, wzięliśmy ślub.

Rok później wylądowałam w szpitalu. Po operacji lekarz powiedział - będzie pani żyła ale mogą być problemy z zajściem w ciąże. Świat się zawalił. Pamiętam, kiedy mój mąż przyszedł do szpitala po operacji, rozpłakałam się i powiedziałam mu, że nie będę go winić jeśli ode mnie odejdzie, w końcu nie będę mogła mu dać tego, do czego zostałam stworzona. Jemu nawet nie przeszło to przez myśl. Dla mnie jakby skończył się świat.

Trudno było się pozbierać. O tym jak trudno wiedzą tylko kobiety, które przeżyły to samo. Dużo płakałam. Mój mąż bardzo chciał być dla mnie wsparciem ale niewiele rozumiał. Myślał i czuł zupełnie inaczej. Nadal nie chodziłam do kościoła, modliłam się głównie w chwilach totalnej rozpaczy, czasem na tej modlitwie krzyczałam. Byłam na Boga zła. Czułam, że robi mi krzywdę.

Cały czas staraliśmy się o dziecko. Kolejne miesiące i lata. Każdy miesiąc oznaczał żałobę. Na zewnątrz pozornie wszystko w porządku, w środku tylko ruiny. Czy można żyć i jednocześnie być umarłym? Można.

W takim stanie stanęliśmy przed decyzją o rozpoczęciu procedury In vitro. To miała być nasza ostatnia szansa. Wiedziałam, że jest to sprzeczne z nauką Kościoła. Ale czym był dla mnie wtedy Kościół? Budynkiem… księdzem, który pewnego dnia na kazaniu powiedział, że kobieta jest powołana do tego żeby rodzić dzieci, a skoro ja nie mogę urodzić dziecka to znaczy,  że jestem bezużyteczna. A więc księdzem, dla którego jestem nikim.

Powiedziałam więc Panu Bogu: "skąd mam wiedzieć, że kościół się nie myli? Czy to Ty mi mówisz, że In vitro jest złe, czy jakiś ksiądz, który na niczym się nie zna? A przecież dałeś ludziom rozum i umiejętności po to żeby z nich korzystali. Dałeś powołanie lekarzowi, który mówi, że to tylko forma leczenia, jak każda inna. Dlaczego mam mu nie wierzyć? Przecież nie wykluczam Cię, to ostatecznie  Ty dasz życie temu dziecku. W takim razie na własną odpowiedzialność podejmuję tę decyzję."

W tym czasie poznałam osobę, która żyje bardzo blisko Boga. Opowiedziałam jej o moim problemie i wątpliwościach. Mówiłam jak trudno jest mi podjąć decyzję a ona na to "odpowiedź jest przecież prosta, dla chrześcijanina nie ma trudnych wyborów" Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam od niej: "to nie prawda, że nie możesz być mamą, ty tylko po prostu nie możesz urodzić dziecka."
Nie posłuchałam jej.

Pamiętam korytarze kliniki. Pełno na nich uśmiechniętych zdjęć dzieci z In vitro. Jakie to piękne. Ale z drugiej strony kontrastuje z szarymi, wystraszonymi twarzami kobiet czekających na swoją kolej. Na wszystkich twarzach to samo napięcie. Czy nam się uda? W klinice sprawy intymne przestają istnieć. Pani w recepcji głośno woła jedną z pacjentek na badanie czystości pochwy. Drzwi do pokoju do oddawania nasienia są lekko uchylone. W środku jakoś ciemno, ściany są czerwone, na stoliku gazety z pornografią. Wszędzie jest bardzo sterylnie, czysto, biało… oprócz dzieci na zdjęciach mało kto się uśmiecha.

Przechodzimy różne badania, przyjmuje coraz więcej leków, moje hormony szaleją. Jestem jednak zdesperowana, przetrzymam wszystko, tak bardzo chcę mieć dziecko. Robimy wszystko tak, aby pobrać jak najwięcej komórek jajowych, z których potem będą zarodki. Ostatecznie udaje się pobrać 6. Nadchodzi dzień wprowadzenia zarodków. Aby zwiększyć prawdopodobieństwo zapłodnienia wybiera się dwa najsilniejsze. Dostaje ich zdjęcia w dużym powiększeniu. Widać na nim szare kulki, podzielone na kilka mniejszych. Ja widzę tam już nasze dziecko.  Resztę zarodków zamrażamy. Teraz musimy czekać dwa tygodnie na wynik. Jestem roztrzęsiona. Każdy nowy sygnał mojego organizmu jest powodem skrajnych emocji, euforii lub rozpaczy. Dzisiaj myślę, jak moje dziecko mogłoby czuć się bezpiecznie w takim środowisku? Po dwóch tygodniach już wiemy… nie udało się. Lekarz mówi, żeby się nie przejmować,  bo bardzo rzadko udaje się za pierwszym razem, ja czuję, że straciłam moje dziecko.

Przeżywam tę stratę w samotności. W jakimś przeświadczeniu, że przecież wszyscy wokół mówią, że nic się nie stało. Znów krzyczę na modlitwie.

Jestem zdesperowana, chcę jak najszybciej próbować jeszcze raz ale okazuje się, że z powodów zdrowotnych nie jest to już możliwe. Zostawiamy ten temat i staramy się wrócić do normalnego życia.

Dziś jestem przekonana, że Bóg w tym czasie mocno mnie szukał. Ja nie ułatwiam mu zadania. Nie przychodzę już w ogóle do Kościoła. Niby po co. Przecież popełniłam ciężki grzech i jestem już skreślona. Nie mam tam czego szukać. Pewnego dnia postanawiam tam jednak wejść, nie ma mszy, jest w środku kilku ludzi, którzy się modlą. Siadam w ławce na samym końcu. Nie ma we mnie żadnych wielkich emocji ale czuję bardzo silnie jakiś wielki pokój w sercu, coś czego od wielu lat nie doznałam, jakby wszystko wokół mówiło, "jak dobrze że jesteś". Wychodzę, to pewnie tylko złudzenie, wspomnienie, nic więcej.

W tym czasie nasze małżeństwo powoli się rozpada. Jesteśmy coraz dalej od siebie. Ja mam żal, że mój mąż nie potrafi mnie zrozumieć, on nie rozumie i ma tego wszystkiego dosyć. Pewnego dnia w niedzielę bardzo się kłócimy, mówimy, że trzeba to małżeństwo jak najszybciej zakończyć. Nie potrafimy już być ze sobą. Wtedy, nie wiem dlaczego, powiedziałam, "Słuchaj, chodźmy dziś na Mszę, to będzie nasza ostatnia szansa, jeśli tam się nic nie zmieni to składamy wnioski rozwodowe."

Idziemy na Mszę wieczorną. Idziemy kompletnie potłuczeni, rozsypani, zniszczeni. Zamiast zwykłego kazania wychodzi jakiś młody chłopak i przedstawia pantomimę o stworzeniu człowieka. Z oczu lecą mi łzy, widzę, że wzruszenie dotyka również mojego męża. Potem ten sam chłopak opowiada o swoim doświadczeniu Boga. Mówi jakieś przedziwne rzeczy. Opowiada o cudach i uzdrowieniach. Przypominają mi się czasy wspólnoty SNE.

Kiedy na koniec zapowiada, że w naszej parafii odbędą się rekolekcje zwane Seminarium Wiary wiem już, że to zaproszenie dla nas.

Na początku przychodzę tylko ja, mój mąż wpada na drugie czy trzecie spotkanie z ciekawości. Obojgu nam trudno uwierzyć, że to może coś zmienić. Ale Panu Bogu to nie przeszkadza. On już przemienia nasze serca. Nie staje się to od razu. Bóg przychodzi delikatnie, dotyka i uzdrawia powoli, daje nam czas na przemyślenia, na dostrzeżenie cudów jakie się w naszym życiu wydarzają. Spotykamy mnóstwo ludzi, którzy doświadczają na co dzień Boga. Poznajemy na nowo Kościół. Zaczynamy rozumieć, że jesteśmy jego częścią. Zaczynamy wierzyć, że Bóg ma dla nas najlepszy plan. Uczymy się zaufania.

Po zakończeniu Seminarium jak nigdy dotąd odczuwam brak możliwości przyjęcia Komunii. Mam przekonanie, że nic z tym nie da się już zrobić, że do końca życia będę musiała tylko tęsknić. To boli. Bardziej niż kiedykolwiek. Zaczynam widzieć wyraźnie jak bardzo do tej pory chciałam sterować swoim życiem sama i do czego mnie to doprowadziło. Żałuję. Chcę o tym z kimś porozmawiać ale wstydzę się i boję.

Po kilku miesiącach postanawiam pójść do księdza i o tym powiedzieć. Tak naprawdę mam nadzieję, że jest dla mnie jeszcze jakaś szansa. Nie mogę uwierzyć kiedy otrzymuję rozgrzeszenie. Nareszcie czuję się spokojna.

Już nie muszę się o swoje życie martwić - wiem, że jest w najlepszych rękach.

Pozostaje pytanie co z zamrożonymi zarodkami. Raz w roku opłacamy ich pobyt w zamrażarce. Do tej pory nie myśleliśmy o nich dużo. Teraz jesteśmy pewni, że trzeba to jakoś rozwiązać. Wracamy do kliniki. Podpisujemy oświadczenie o przekazaniu zarodków innej parze. W sterylnym, białym pokoju, w obecności uśmiechniętej pani w białym fartuchu, czuję, że oddaję swoje własne dzieci i nie mam żadnej możliwości aby zapewnić im bezpieczeństwo.

Znów dużo płaczę ale tym razem pytam Boga co robić. Następnego dnia już wiem, że od tego dnia aż do końca mojego życia muszę się za te dzieci modlić. Robię to codziennie.

Zaczynamy chodzić na spotkania wspólnoty w naszej parafii. Tam poznajemy osobę, która po kilku miesiącach przysyła nam zdjęcia ze swoim adoptowanym synkiem. Wtedy już od jakiegoś czasu myślimy o adopcji ale wszystko jest takie trudne i tak długo trwa. Dzięki tej osobie trafiamy do ośrodka gdzie cała procedura przygotowawcza trwa tylko kilka miesięcy. Po 5 miesiącach od pierwszej wizyty w tym ośrodku zostajemy rodzicami adopcyjnymi naszego synka. Po dwóch latach odnajdujemy naszą adopcyjną córeczkę.

W ostatnią niedzielę na mszy spojrzałam na naszą rodzinę. Dzieciaki rozrabiają. Trudno się skupić na modlitwie. Staramy się je opanować ale czasem nie jest to łatwe. Uśmiechamy się do siebie. Jesteśmy rodziną. Mamy dwójkę wspaniałych dzieci. Kochamy się i czujemy się kochani przez Boga. Choć mało śpimy i brak nam czasu na ziemskie przyjemności - jesteśmy szczęśliwi.

PS. Kilka lat po nieudanej próbie in vitro brałam udział w rekolekcjach z ojcem Manjackalem. Zachęcona jego słowami, podczas modlitwy, po raz pierwszy wyobraziłam sobie nasze dzieci, które wtedy straciliśmy, bo to były nasze dzieci, nie komórki, zarodki... nasze dzieci. Wyobraziłam sobie jak symbolicznie robię znak krzyża na ich główkach i pozwalam im odejść do Ojca. Wtedy przyszedł pokój. Wiem, że są już bezpieczne i kochane :)

mama

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Przeszłam in vitro
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.