Wciąż płacą cenę za dawne "ekstrawagancje"
Problemy ludzi wyrzuconych poza margines "normalsów" wywołały żywą dyskusję podczas X Festiwalu Nauki w Warszawie. O oswajaniu dewiacji poprzez zrozumienie mechanizmów, które do niej prowadzą, mówili socjolog i wolontariusz organizacji TADA Krzysztof Martyniak* oraz polonista Łukasz Ługowski, dyrektor liceum dla młodzieży z problemami szkolnymi "Kąt".
"Dewiacyjna kariera"
Martyniak zaprezentował socjologiczną teorię "kariery dewiacyjnej". - Na początku jest eksperyment, np. z narkotykiem, płatnym seksem, pedofilią. Motywacja do ekstrawagancji ugruntowuje się, ponieważ mechanizmy kontroli społecznej nie skutkują - innymi słowy, dopóki człowiek nie zostanie złapany, wchodzi w dewiację głębiej - tłumaczył socjolog.
Jak wyjaśnia, wraz z "przyłapaniem" otrzymuje się etykietę narkomana, prostytutki czy zboczeńca. - Po wyjściu z więzienia człowiek przestaje być inżynierem czy kierowcą, jest przede wszystkim byłym więźniem - mówił Martyniak.
- Co więc ma do stracenia, jeśli i tak wciąż płaci cenę za dawne ekstrawagancje? Może jedynie powielać dawne schematy zachowań i szukać poczucia bezpieczeństwa wśród ludzi sobie podobnych - stwierdził.
Zatłoczony autobus
Martyniak rozważył zagadnienie resocjalizacji, przywołując kolejną teorię socjologiczną - "prawo autobusu". - W zatłoczonym autobusie wszyscy stajemy się agresywni. Podobnie w przepełnionym więzieniu trudno o resocjalizację, łatwo natomiast o eskalację przemocy - mówił socjolog.
Zwrócił uwagę na dwoisty charakter naszych relacji z osobami z tzw. marginesu społecznego. Z jednej strony Polacy dążą do tego, aby na siłę uszczęśliwiać innych, poprzez rozmaite metody kontroli społecznej, z drugiej spychają ludzi do gett, tworząc sztywne ramy "normalności".
Podobnego zdania był Ługowski. - Polski system edukacji to sito, przez które wielu młodych ludzi nie jest w stanie przejść. Dzieciaki o normalnej, ale i ponadprzeciętnej inteligencji, ale z problemami emocjonalnymi albo z dysfunkcjami (np. dysleksją czy dyskalkulią) są w "normalnych" szkołach szykanowane. Tylko nieliczni trafiają do miejsc, gdzie mogą się rozwinąć - ocenił dyrektor "Kąta".
Jego zdaniem, młody człowiek w takiej sytuacji niejako z nudów, a tak naprawdę z bezsilności, zaczyna wchodzić w mechanizm dewiacji, którego pierwszym szczeblem mogą być zwykłe wagary.
Zdani na siebie
W opinii ekspertów osoby, które społeczeństwo uznało za dewiantów, we własnym poczuciu nie zasługują na korzystanie z praw obywatelskich. Martyniak przytoczył wyniki badania, które wykazało, że warszawskie prostytutki nie mają żadnego kontaktu z instytucjami.
- Pobita prostytutka nie pójdzie na policję, bo policjantów zna z ulicy, kiedy oddaje im haracz albo darmowe usługi - stwierdził socjolog. Jednocześnie zwrócił uwagę na powszechne w naszym społeczeństwie przekonania, że ludziom "złym" nie dzieje się żadna niezasłużona krzywda, a w związku z tym nie warto im pomagać.
- Założenie, że "nie można zgwałcić prostytutki" to jaskrawy przykład tego, jak są odbierani ludzie spoza kręgu "normalsów" - skwitował Martyniak.
Trudna sztuka wychodzenia
Według badacza, jedyna nadzieja w organizacjach pozarządowych (NGO), które zrzeszają tzw. street workerów, czyli wolontariuszy, działających w środowiskach dewiacyjnych. Jak podkreślił, największym problemem instytucji, które pracują w środowiskach dewiacyjnych, jest umotywowanie ludzi do wyjścia z marginesu.
- Możemy osobę uzależnioną umyć i ostrzyc. Możemy ją odtruć i pokazać, że można żyć inaczej. Ale nie uda nam się wyciągnąć go z nałogu tylko po to, aby inni lepiej na niego patrzyli - mówił Martyniak. - Musimy zdawać sobie sprawę, że "pomagając" tak naprawdę odbieramy tym ludziom całe ich dotychczasowe życie, wyrywamy ze środowiska, zabierając poczucie bezpieczeństwa i akceptacji - dodał.
*Martyniak od kilkunastu lat pracuje wśród ludzi z tzw. "marginesu społecznego". Działa na warszawskim dworcu centralnym i w jego okolicach.
Skomentuj artykuł