Rodzice wypisali, bo biskupi kazali? Tak, najłatwiej zwalić winę na "głupich rodziców"
Nie lubię, gdy się robi z rodziców ludzi bezmyślnych, którzy kierują się tylko tym, co im media, biskupi albo partie polityczne zasugerują. A właśnie takie sugestie padają w kontekście edukacji zdrowotnej i znacząco niskiej liczby uczniów zapisanych na lekcje. Gracz dostał czerwoną kartkę i krzyczy, że sędzia się nie zna i jest głupi...
"Nagonka" księży i głosowanie wypisami
W piątek ministerstwo miało podać dane dotyczące liczby uczniów zapisanych na lekcje edukacji zdrowotnej. Danych jednak nie poznaliśmy: jak się okazuje, wymagają „pogłębienia”, bo są "nierównomierne". Wcześniej Katarzyna Lubnauer mówiła w tym kontekście o „nagonce” prawicowych polityków i księży i ubolewała, że przedmiot został potraktowany „ideologicznie”, chociaż według niej wcale taki nie jest. Podobnie wypowiedziała się Barbara Nowacka: „Doskonale państwo wiecie, że burza polityczna rozpętana przez Episkopat i polityków prawicy spowodowała, że przedmiot został w tym roku wprowadzony jako nieobowiązkowy. I oczywistą konsekwencją nieobowiązkowości jest to, że spora część uczniów i rodziców decyduje się niestety na nieskorzystanie z tego przedmiotu” – mówiła.
Sugestie są więc proste: rodzice wypisali dzieci, bo uwierzyli mediom, biskupom i prawicowym politykom. Nie przeczytali programu, nie przemyśleli sprawy, parafrazując Obeliksa: ale głupi ci rodzice. Problem w tym, że wcale tak nie jest, a przyczyny wypisania dzieci z edukacji zdrowotnej są o wiele bardziej złożone, niż „media straszyły, a biskupi kazali”. I bardzo wiele mówi także to, że rodzice wypisali dzieci, bo po prostu mogli. Na przykład - że to chyba nie był tak dobry pomysł, jak się pani minister wydawało. I na pewno istnieje grupa rodziców, którzy mieli dość politycznej kłótni angażującej szkołę w partyjne i ideologiczne przepychanki i potraktowali możliwość wypisania dziecka jak sygnał nadany do pani minister: sorry, ale miałaś zły pomysł, nie chcemy zmian w takiej atmosferze.
Czy chodziło o uniknięcie "demoralizacji"? Niekoniecznie
Dane mówią zresztą same za siebie: w Krakowie dwie trzecie uczniów zrezygnowało, w Warszawie w szkołach ponadpodstawowych wypisało się ponad 86 proc. uczniów, w podstawówkach – 57 proc. W Kielcach to 77 procent, ale w szkołach ponadpodstawowych – niemal 90 proc. uczniów. W Łodzi – 61 proc, w Gorzowie i Zielonej Górze też ponad 60 proc, ale widać tendencję: w szkołach średnich procent jest o wiele wyższy i to zazwyczaj cztery piąte uczniów. Najmniej wypisanych jest w województwie opolskim – według zebranych przez PAP danych tylko 40 proc. Wiadomo na razie o jednej szkole, w której frekwencja wynosi sto procent. Cząstkowe dane ze szkół, pozbierane przez PAP, mówią dość jasno, że rodzice oraz dorośli uczniowie zagłosowali swoimi decyzjami przeciwko nowemu przedmiotowi i wcale nie musiało im chodzić o zapobieganie „demoralizacji”.
A o co w takim razie? O kilka rzeczy. Po pierwsze – o protest wobec przeładowania programu. Jeśli można oszczędzić jedną godzinę tygodniowo, gdy się już wyrabia etat w szkole, to czasem ta godzina jest na wagę złota. Po drugie – o podejrzenia, że nie wszędzie będzie to przedmiot prowadzony przez specjalistę. Kto mógł posłuchać historii z frontu, czyli ze szkół i środowiska nauczycielskiego, wie, że szukanie nauczycieli z kwalifikacjami spędzało sen z powiek dyrektorów, że rozwiązania w tym roku są często jedną prowizorką: uczy wuefista, biolog i pedagog na zmianę albo zatrudnia się katechetkę. Czasu na przygotowanie kadry w zasadzie nie było i trudno zarzucić rodzicom brak życiowego podejścia: jeśli dziecko ma siedzieć kolejną lekcję na przedmiocie zorganizowanym ad hoc, tylko po to, by coś udowodnić Polsce – jaki to ma sens? Szczerze nie rozumiem, jak można wprowadzać do szkół przedmiot w trybie na szybko i na odwal się i oczekiwać zachwytów i poparcia. To jest jeszcze gorsze niż dzwoniąca do ciebie fotowoltaika i pani tłumacząca ci, jak świetny interes zrobisz.
A gdyby rodzice mogli się wypowiedzieć? A nie, właśnie się wypowiedzieli...
Więc było tak, jak często bywa: idea dobra, wykonanie wątpliwe. Winę teraz zrzuca się na rodziców (wiadomo, zmanipulowanych przez media i biskupów), ignorując stary problem: że rodzice nie są dla oświaty żadnym partnerem do rozmowy. Nigdy nie byli. Po prostu musimy znosić kolejne pomysły tych, którzy akurat są u władzy i mają ochotę coś pozmieniać w szkolnych realiach. Czasem te pomysły nie są złe. Czasem są złe. Konsekwencje i tak ponosimy my i nasze dzieci. A gdy daje nam się jakąkolwiek możliwość wyboru i z niej korzystamy – tłucze się nas po głowie, gdy wybieramy nie tak, jakby sobie życzył pomysłodawca aktualnej zmiany.
Uszczęśliwianie na siłę może skończyć się fiaskiem
Przyznam, że mam pewien kłopot z podejściem pani minister do tematu edukacji zdrowotnej. Jej reakcje na młodzież wypisującą się (i wypisywaną przez rodziców) z zajęć jest w mojej opinii mało dojrzała. Gdy się proponuje nowatorski pomysł dla wielu tysięcy ludzi, nie zwracając uwagi na ich opinie lub sugerując się tylko tymi pozytywnymi, trzeba się liczyć z tym, że uszczęśliwianie na siłę według swojego widzimisię może się skończyć fiaskiem. A fiasko nie znaczy, że ludzie są głupi i nie chcą rozwoju, tylko że realizacja pomysłu jest zła i wymaga przemyślenia.
Podejrzewam, że kolejnym krokiem (bo są już takie sygnały) będzie stwierdzenie: skoro uczniowie nie chcą dobrowolnie brać udziału w naszym genialnym przedmiocie, to ich zmusimy – i od września 2026 edukacja zdrowotna będzie obowiązkowa. Co zostanie wprowadzone jakimś fantastycznym rozporządzeniem na trzy miesiące przed rozpoczęciem roku. A pani minister srogo w międzyczasie zruga te trzy czwarte rodziców, którzy ośmielili się być innego zdania niż resort.
Polaryzacja szkodzi i nie jest dobrą intencją
A wystarczyłoby pomyśleć. I po pierwsze – nie pokazywać edukacji zdrowotnej jako „oświeconego” przedmiotu budzącego sprzeciw „katolickiego ciemnogrodu”. Taka polaryzacja jest jak najbardziej po linii politycznej pani minister, ale w normalnym, prawdziwym życiu poza polityką po prostu szkodzi. Trudno mi uwierzyć, że 50-letnia kobieta z życiowym doświadczeniem i dużym zespołem doradczym tego nie dostrzega. A jeśli dostrzega, tym trudniej mi zobaczyć w takim podejściu dobre intencje.
Po drugie – po co ta cała wojenka z episkopatem? Ta próba sił, próba udowadniania, kto tu rządzi, bo inaczej się tego na chłopski rozum nazwać nie da? I po co te fochy, gdy ludzie zagłosowali „nogami”, wybierając to, co w praktyce uznali za dobre dla swoich dzieci, nawet jeśli motywacją była jedna lekcja w tygodniu mniej? Po co to obrażanie rodziców, że sami nie myślą i kierują się tym, co każą biskupi? To też jest jakieś myślenie archaiczne – wystarczy odrobinę znać Kościół od środka, by wiedzieć, jaki realny wpływ na rzeczywistość mają listy pasterskie episkopatu i ciśnięcie ludzi na ogłoszeniach, że ich obowiązkiem sumienia jest wypisanie dzieci z edukacji zdrowotnej… Być może zdanie kilku biskupów liczy się dla całej Polski w takim stopniu, żeby się nim ktoś realnie przejął, ale akurat ci biskupi się nie wypowiadali na temat edukacji zdrowotnej. A w tym kontekście bardzo mi się nie podoba to nastawianie przeciwko sobie Kościoła i Polaków: to udowadnianie, kto chce dobrze, a kto chce źle dla naszych dzieci.
Czy na pewno statystyki edukacji zdrowotnej zepsuli ludzie religijni?
Jest tu jeszcze druga kwestia: gdy się spojrzy w cyferki badań nad laicyzacją społeczeństwa, można zobaczyć, że np. więcej niż co czwarty mieszkaniec Warszawy, Krakowa, Łodzi, Wrocławia i Poznania deklaruje, że nie wierzy. Duże ośrodki miejskie nie są w stu procentach katolickie - są takie w mniej niż jednej czwartej. Do tego młodzi ludzie są grupą najszybciej uciekającą z Kościoła - czyżby to byli ci, co się sami wypisali z edukacji zdrowotnej w szkołach średnich? A zaraz po nich masowo laicyzuje się pokolenie millenialsów i zetek - czyli obecni rodzice dzieci szkolnych. Być może to śmiała teza, która wymaga porządnego zbadania - ale wcale nie jestem pewna, czy te dramatyczne apele biskupów w ogóle obeszły rodziców, którzy zrezygnowali z Kościoła w ostatnich pięciu-siedmiu latach. I czy ich decyzja była w ogóle jakoś z wiarą związana.
Wzniosłe hasła o wielkich potrzebach i realizacja "na odwal się"
Po trzecie: operowanie wzniosłymi hasłami w tragicznym stopniu oderwanymi od szkolnej rzeczywistości. Bo wielkie teksty o potrzebie uczenia dzieci o zdrowiu, psychice i ciele to jedno, a konieczność nudzenia się na przedmiocie, na którym omawia się sposoby mycia zębów i segregowania śmieci to drugie. To nie pierwszy przedmiot w ciągu ostatnich dwóch dekad, który wygląda pięknie, ale w praktyce bywa żałosną nudą i to wcale nie z winy nauczyciela, który dostał lekcje do prowadzenia. Jeśli można tego uniknąć, po co udawać, ze jest super i się męczyć? No sorry, pokolenie dzieci, które na coś chodzą, bo partia każe, przeminęło, a obecne małe alfy są asertywne i pragmatyczne do bólu i nie widzą sensu w udawaniu, że coś jest wspaniałe, jeśli nie jest.
Oczywiście, zdarzają się wyjątki i są związane z tym, że przedmiot bierze pasjonat, który potrafi z młodymi gadać i ich zaciekawiać, zapraszać do myślenia, pokazywać nowe, ale takich osób jest garstka. Więc jest nuda, poczucie bezsensu, a uczniowie uczą się, że w życiu chodzi czasem o udawanie, że się coś robi, i uśmiechanie się, gdy każą. Niestety to już nie to pokolenie, które gra w takie gry.
Edukacja zdrowotna to niezły pomysł, ale nie może być narzędziem politycznym
Na koniec powtórzę: to nie jest wcale zły pomysł, żeby uczyć dzieciaki o sprawach zdrowotnych, profilaktycznych, życiowych w szkole. Tylko trzeba to dobrze przemyśleć, wyszkolić kadrę, znaleźć metodykę dopasowaną do treści i nie stawiać sprawy na politycznym ostrzu noża. I może zrobić jeszcze szerokie konsultacje z ludźmi, którzy realnie z młodymi pracują i żyją, żeby edukacja o zdrowiu odpowiadała na realne potrzeby młodych ludzi w roku 2025 i dalej, a nie na wymyślone przez starych ludzi (z perspektywy nastolatka) którzy żyli w innych czasach i mają stare wyobrażenia. Jak dotąd polska szkoła tylko w niewielkim stopniu stwarza warunki do uczenia o osobistych sprawach, a zespoły klasowe bywają pod względem otwartości i szacunku bardzo dalekie od ideału. I przyznam, że dawno nie widziałam, żeby ktoś tak spalił pomysł, mając naiwne przekonanie, że wystarczy rzucić hasło i jakoś to będzie, bo szkoły tyle razy dawały radę, że i tym razem dadzą. No nie. I wcale nie musi to być kwestia „religijności” ani poglądów – tylko zwykłego, zdrowego rozsądku i życiowego doświadczenia rodziców, którzy dobrze jeszcze pamiętają swoje zderzenia z systemem edukacji. A w związku z tym potrafią rozpoznać rzeczy, na które szkoda czasu. I nie zamierzają udawać, że król jest pięknie ubrany, gdy świeci gołym wiadomo czym.
Skomentuj artykuł