Abp Górzyński: otwartość na grzesznika nie oznacza aprobaty dla zła [ROZMOWA]
- To, co powinniśmy robić w Kościele, to wykazywać otwartość na wszystkich, ale (...) z jasno określonym przekazem ewangelicznym: co popieramy, a czego nie - ocenia abp Józef Górzyński.
Metropolita warmiński mówi też o przyczynach odpływu młodzieży z lekcji religii, o niwelowaniu skutków zgorszenia po skandalach pedofilskich w Kościele oraz o tym, jak unikać wciągania Kościoła w politykę.
Tomasz Królak: Rozpoczęty w Kościele synod ma być wielkim wzajemnym słuchaniem się całego ludu Bożego po to, by wysłuchać tego, co mówi do Kościoła Duch Święty. Wykorzystamy tę szansę?
Abp Józef Górzyński: Nie znamy odpowiedzi na to pytanie, ono się dopiero objawi, w zależności od tego, jak zrozumiemy to, co zostało do nas wszystkich skierowane jako pewna propozycja i zadanie.
Synody mają już swoją określoną formułę, także organizacyjną. I to jest też jeden z progów, z którym trzeba się zmierzyć, na co zwraca uwagę papież. Chodzi o to, żebyśmy nie "pojechali" schematem, skoro te synody - diecezjalne, krajowe czy powszechne - co jakiś czas się odbywają. Dzięki temu pewne rzeczy potrafimy już organizacyjnie rozwiązywać, ale z drugiej strony płynie też z tego pokusa schematyczności.
Spotykając się z nami papież wprost wyraził nadzieję, że synod będzie takim oddolnym spojrzeniem na Kościół. A przede wszystkim zachęcał do tego, by dać się "wypowiedzieć" Duchowi Świętemu. Z naszej strony jest to kwestia słuchania. I tu się objawi nasza, tzn. biskupów i wiernych, umiejętność w tym względzie, a więc, czy nie podchodzimy do procesu synodalnego już z pewnym założeniem.
Spotykając się z nami papież wprost wyraził nadzieję, że synod będzie takim oddolnym spojrzeniem na Kościół.
Papież zwraca uwagę na stawianie pytań, żeby nie wyszedł z tego, jak to określa, "intervista", a więc wywiad: postawimy precyzyjne pytania i usystematyzujemy odpowiedzi. Ale wówczas będziemy mogli wysłuchać bardzo wąskiej części ludu Bożego, co nie będzie reprezentatywne dla całości. Tymczasem synod ma być dokładnie czymś takim, jak mówią Dzieje Apostolskie, to znaczy: mamy wsłuchać się, co Duch Święty mówi do Kościoła.
Zadaniem dla pasterzy Kościoła będzie rozpoznać, czy to wszystko, co wpłynęło jako Boży głos w Kościele, rzeczywiście jest głosem Ducha Świętego.
Papież zwraca uwagę na konieczność wysłuchania głosu tych, którzy są na peryferiach, także więc praktykujących słabo lub w ogóle. Dla niektórych może to brzmieć ryzykownie, ale Franciszek wyraźnie przypomina, że Duch Święty może przemówić przez każdego z ochrzczonych, a Jego głos przypłynąć z bardzo nieoczywistych kierunków…
- Chodzi o to, czy będziemy uważać, że tu chodzi głównie o dzielenie się naszymi przemyśleniami, obserwacjami, mądrościami. Jeśli tak, to one mogą być nawet wnikliwe, błyskotliwe itd., ale, być może, nie będą wcale pochodziły od Ducha Świętego. Przykłady, które podawał nam papież, dotyczyły właśnie tego. To znaczy: przyjeżdżają do Watykanu ludzie, którzy opracowali pewne działania w Kościele, bardzo precyzyjnie, wspólnotowo, z konkretnymi wytycznymi. I, mówi papież, nic z tego nie zostało! Dlatego, że zmieniliśmy metodę, zaczęliśmy słuchać, by dostrzec charyzmaty, czy są one "uruchomione" w życiu Kościoła. I okazuje się, że to, co ludzie wydedukowali jako posunięcie właściwe i mądre - w ogóle nie weszło do praktyki Kościoła, nie przekonało, że jest wolą Boga.
Może dlatego, że nie otworzyli się na prawdziwy powiew Ducha Świętego? A tym właśnie ma być obecny synod.
- Tak, to ma być to doświadczenie. Po pierwsze dla tych, którzy chcą się wypowiedzieć. Chodzi o to, by były to wypowiedzi wolne, nie uwarunkowane naszymi ludzkimi jednak oczekiwaniami. To jest wyzwanie, przed którym stoją także świeccy, bo każdy ma jakieś swoje wizje czy oczekiwania, które stara się wymóc. Ale czy mamy pewność, że jest to głos Boży?
Jeśli ów wolny głos ma wybrzmieć dopiero teraz, a przynajmniej dziś głośno się o tym mówi, to co działo się wcześniej? Jakimi drogami wędrował lud Boży, skoro przywiązani byliśmy do wspomnianych dedukcji i schematów? Bo przecież powinniśmy nasłuchiwać głosu Ducha Świętego także z różnych nieoczywistych kierunków.
- Dokładnie. I dlatego ten synod zapowiada się tak fascynująco: mogą "wyjść" rzeczy, których dziś w ogóle nie bierzemy pod uwagę. Mówił o tym zresztą papież, podając przykłady z synodu o Amazonii. Sądzę, że inicjując obecny synod, Franciszek doszedł do wniosku, że, być może, za dużo jest tu naszego, ludzkiego, światowego "kombinowania" wokół tego, co i jak powinno być w Kościele; że, po prostu, za dużo jest człowieka, a za mało Pana Boga. Papież wielokrotnie już odnosił się do tego obrazu z Dziejów Apostolskich podkreślając, że chciałby, aby to się działo w Kościele, a więc: Duch Święty i my.
Rozeznanie tego, co naprawdę jest głosem Ducha Świętego do Kościoła niesie pewne ryzyko. Ale trzeba od razu zastrzec, że synod nie będzie festiwalem propozycji, z których następnie wyciągniemy "średnią", bowiem kryteria oceny także muszą być Boże, oparte o łaskę. W Kościele funkcja powierzona konkretnej osobie wsparta jest łaską, także łaską rozpoznawania. Papież podawał nam konkretne przykłady swoich decyzji, które podjął wbrew przegłosowanym propozycjom.
Bo w Kościele nie rządzi parlament.
- No właśnie. Będziemy przechodzili nową lekcję. Bo zapewne wolelibyśmy oprzeć to o nasze kryteria, logiczne myślenie itd. Tymczasem trzeba zmierzyć się z rozeznawaniem w kategoriach wiary, czyli otwarcia na Ducha Bożego.
Już na tym etapie widać, że nie wszystkie środowiska Kościoła - zarówno wśród świeckich, jak i duchownych - przejmują się synodem, a część z nich otwarcie formułuje różne zastrzeżenia. Łatwo wyczuć ich przekonanie, że dobrze jest tak, jak jest.
- Nie ma wątpliwości, że synodalność jest zadaniem postawionym całemu ludowi Bożemu. Bo także krąg drugi - a więc wynikający nie z braterstwa chrzcielnego lecz powszechnego - jest z jakichś powodów (dla nas nieuchwytnych) zainteresowany Kościołem. Być może na zasadzie negatywnej, tzn., że nie chce mieć tego Kościoła, ale to też jest jakaś forma wypowiedzi. Jednakże, być może, te osoby widzą jaskrawiej coś, czego my, patrząc ze środka, nie dostrzegamy. W tym sensie może to być dla nas głos użyteczny.
Natomiast przed tymi, którzy stanowią braterstwo chrzcielne, staje dziś nowe i palące pytanie: czy i na ile potrafimy dostrzec obecność Boga w świecie. Jak sądzę, papież dostrzega ryzyko, że mamy swoje widzenie rzeczy, często bardzo uwarunkowane naszymi oczekiwaniami i kryteriami z tego świata, co powoduje, że bardziej idziemy po linii naszych oczekiwań a nie wsłuchiwania się w to, co Pan Bóg ma nam do powiedzenia. Każdy z nas, ochrzczonych, musi mieć odwagę do zmierzenia się z tym problemem.
W Ewangelii nie brakuje fragmentów pokazujących, że ci odpowiedzialni za dzieło Boga żyją w dużym "kontraście" do nauczania Pana Jezusa. To efekt takiej interpretacji woli Bożej, która jest uwarunkowana ludzkimi oczekiwaniami, strukturami itd. Czy, wobec tego, będziemy potrafili dostrzec, usłyszeć Boga mówiącego w świecie i pójść za tym głosem? Czy też będziemy przywiązani do rozeznania naszego, przypisując je Panu Bogu?
Jeden z wybitnych polskich teologów przewiduje, że "synod odbije się w Polsce od instytucjonalnej zasłony braku zainteresowania"...
- Na razie nie wiemy jak będzie. Próbując teraz spowodować synodalne poruszenie, nasłuch głosu Ducha Świętego, by potem zebrać te wypowiedzi - sami nie wiemy jaka będzie reakcja. Czy będą chcieli w tym uczestniczyć wierni i na ile? Na pewno papieżowi zależy na jak najszerszym gronie uczestników. Staramy się uchwycić to strukturalnie, bo trzeba nadać temu procesowi jakieś ramy, a potem uporządkować myśli, które się pojawią.
A czasu bardzo mało…
- Tak. Choć niektórzy mówią mi, że może to i dobrze, bo nie ma potrzeby rozciągać tego słuchania w czasie. Natomiast chodzi o zrozumienie, że nie chodzi tu o wzajemne dzielenie się mądrością i intelektem, ale "wydobycia" tego, co mówi nam Pan Bóg. Potrafimy czasem opowiadać historie, które nas przekonują, że to było Boże słowo do nas. To jest cecha ludzi wierzących, czyli tych, którzy są zdolni swoją codzienność przeżywać w relacji z Panem Bogiem i dostrzegać w swoim życiu Jego działanie. Ci ludzie potrafią już dzielić się tym z innymi. Tak więc nie jest to doświadczenie, którego by Kościół nie miał. Pytanie tylko, jakie ma ono proporcje w stosunku do wszystkich naszych pozostałych decyzji, czyli ile miejsca w naszym życiu zostawiamy Panu Bogu.
W jakiej sytuacji synodalna propozycja Franciszka - o spotkaniu, słuchaniu, rozeznaniu - zastaje Kościół w Polsce? Bo to, że przeżywa on kryzys, jest chyba ponad wszelką wątpliwość.
- Każde pokolenie ma tendencję, żeby w rzeczywistości, w której żyje, dopatrywać się czegoś szczególnego i - na tle minionych epok - wyjątkowego. Tymczasem każde pokolenie ma swoje wyzwania, choć oczywiście one się - bardziej lub mniej - różnią. Podobna jest "baza", czyli nasza wiara.
Jaka jest nasza sytuacja? Oprócz towarzyszących nam procesów natury, powiedzmy, cywilizacyjnej, pojawiły się nowe wyzwania, jak choćby rzeczywistość pocovidowa, która spowodowała mniejszą frekwencję w kościołach. To z kolei spowodowało przeniesienie w znacznym stopniu świata naszej wiary w rzeczywistość medialną. Wiemy, że to nie jest to samo, przy czym nie potrafimy opisać tego procesu głębiej od strony teologicznej. A nie potrafimy, bo przed takim wyzwaniem dotąd nie stanęliśmy. Mówię o tym także dlatego, że jako członek Komisji liturgicznej Episkopatu spotykam się z pytaniami od ludzi o Mszę "telewizyjną" i tę w Kościele. Z całą pewnością msza oglądana w telewizji, nawet najpoprawniej przeżywana, nie jest tym samym, co uczestnictwo w niej podczas sprawowania liturgii w świątyni. Pojawia się kwestia języka: jak tę różnicę opisać? Ponadto, mając świadomość tej różnicy, jak spowodować powrót wiernych do praktyk w kościele?
Kolejne wyzwanie to bardzo znaczący odpływ młodzieży z katechezy. Nie wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że jest to wyzwanie dużo szersze niż tylko związane ściśle z wiarą, bo także o charakterze kulturowym. Gdybyśmy mówili tylko o katechezie, to byłaby to rzecz dotycząca Kościoła i bazująca wyłącznie na wierze. Natomiast, gdy mówimy o lekcji religii, to mamy na myśli coś dużo szerszego, co jest odpowiedzią na potrzeby świata, w którym żyjemy, naszej cywilizacji i kultury. Pewien przekaz wiedzy dzieje się niemal wyłącznie na płaszczyźnie kultury, jak choćby przekaz wiedzy biblijnej. Biblia stanowi, jak to ujął kard. Ravasi, kod genetyczny naszej kultury. Tak więc, gdy zabraknie wiedzy biblijnej, to ta kultura po prostu przestanie być czytelna. Póki co, dla przekazu tych treści nie ma alternatywy - jedyną możliwość dają lekcje religii. Odróżniam je od katechezy, która jest odpowiedzią na pytania, które wynikają z wiary. Jeśli tych pytań nie ma, bo nie ma wiary, wtedy niezrozumiałym językiem odpowiadamy na pytania, których nikt nie postawił.
A dlaczego, według Księdza Arcybiskupa, młodzież odpływa od katechezy?
- Według mnie w grę wchodzą dwa wspomniane czynniki. Po pierwsze ludzie nie stawiają sobie pytań wynikających z wiary. W związku z tym nie ma oczekiwania odpowiedzi albo jest przekonanie, że odpowiedzi można znaleźć gdzie indziej.
A drugi czynnik, mało u nas uświadomiony, to czynnik kulturowy. Oczywiście, część rodziców ma świadomość, iż przekaz wiedzy, ważny dla człowieka w okresie dojrzewania, dokonuje się na lekcjach religii, że nie ma dla tej formy alternatywy i że jest ona potrzebna. Sądzę, że wycofywanie się z tych lekcji wynika ze słabego odczuwania tej potrzeby przez część młodzieży.
A czy nie uważa Ksiądz Arcybiskup, że powinno się zrobić bardzo poważny bilans dotychczasowej obecności lekcji religii w szkole, jej mocnych i słabych stron i wyprowadzić konkretne wnioski dotyczące procesu religijnego kształtowania młodych ludzi? Może uznano by, że czymś niezbędnym jest uzupełnienie zajęć szkolnych o katechezę przy parafii i opracowano model umożliwiający realizację takiego zamysłu w dzisiejszych realiach?
- Taką analizę na forum Episkopatu przeprowadziliśmy w ubiegłym roku, i to dość gruntownie, zapraszając kompetentne osoby do prezentacji całego zagadnienia.
Jakie wnioski z tych badań płyną?
- Zdaliśmy sobie sprawę, że bezpośrednie przygotowanie do sakramentów musi się odbyć w parafii. W tym sensie na pewno będą nam potrzebne te osławione, przyparafialne salki. Taki proces dokonuje się bowiem na bazie wiary i wynikających z niej pytań. Nie wystarczy tylko jakaś wiedza, niezbędna jest katecheza. I taka katecheza w dużej mierze jest prowadzona.
Czym innym jest natomiast to, o co pan pyta - dynamika, bo proces rezygnacji z lekcji religii w polskich szkołach przyspiesza. Trzeba by zastanowić się - dlaczego? Cóż, mamy skłonność do łatwych odpowiedzi na trudne pytania. Podobnie jak przy innych przedmiotach, także i w przypadku religii najłatwiej jest nam zwalić winę na struktury, na jakość itd. Tymczasem są to problemy bardziej złożone. Wiemy, że trudność w nauczaniu katechezy jest bardzo specjalna, swoista. Najlepiej potrafią to opisać nauczyciele, którzy prowadzili zajęcia z różnych przedmiotów a wykładają też katechezę.
Myślę, że problem, przed którym obecnie stoimy, to nadążenie za wnioskami, które są; czy potrafimy je właściwie zanalizować i dać odpowiedź. Ale to już się dzieje, środowisko specjalistów - duchownych i świeckich - bada całe zagadnienie bardzo wnikliwie. Mam nadzieję, że będą one owocować konkretnymi decyzjami.
Czy myśli Ksiądz Arcybiskup, że uda się, dzięki temu, powstrzymać proces odchodzenia z lekcji religii? To chyba nie będzie proste, bo wspomniany czynnik kulturowy, a więc powszechne zobojętnienie na wymiar religijny, raczej w najbliższym czasie się nie zmieni. Rodzina także nie sprzyja rozbudzaniu pytań natury religijnej.
- My, duszpasterze, mamy swoje zadania. Ale mają je także rodzice i nie mogą przerzucać ich na szkołę. Jeszcze przed wojną, czy zaraz po niej, świadomość współpracy w przekazie wiary Kościoła i rodziny była dużo większa niż obecnie. Nie było wzajemnego przerzucania się odpowiedzialnością za religijną formację młodego pokolenia. Kościół podejmował tzw. kazania katechizmowe, podczas których nauczał dorosłych a dorośli nauczali dzieci w domu. Choć nie byli profesjonalnymi nauczycielami, jednak posiadali coś, co jest niezwykle istotne w przekazie wiary: autorytet.
Udział świeckich w przekazie wiary i nauczaniu wiary, czyli katechizmu był dawniej dużo bardziej obecny niż dziś, kiedy to rodzice niemal zupełnie zwolnili się z tej funkcji i przerzucili to na katechezę, o ile w ogóle są zainteresowani religijną edukacją swoich dzieci. To jest wykluczenie niezwykle ważnego, a właściwie najważniejszego środka przekazu, jakim jest środowisko domowe. Nie da się w przekazie religijnym pójść obok rodziny, a już na pewno nie wbrew niej. Jak włączyć rodzinę w przekaz wiary - pozostaje dziś wielkim wyzwaniem.
A może nadszedł czas, by Episkopat zadecydował o tym, że szkolne lekcje religii mają być uzupełnione o katechezę przy parafii? Stworzenie takiego systemu nie będzie łatwe, choćby dlatego, że klasy składają się obecnie z uczniów należących do różnych parafii, ale może to jest droga właściwa na dziś? Ksiądz Arcybiskup już parę dobrych lat temu mówił o niewystarczalności szkolnej religii...
- Chętnie podpisałem się pod przyjętym u nas projektem, ze świadomością wszakże, że samo zarządzenie to nie wszystko, że to tylko pewien kierunek, zgodny zresztą z zamysłem Kościoła powszechnego.
Udział świeckich w przekazie wiary i nauczaniu wiary, czyli katechizmu był dawniej dużo bardziej obecny niż dziś, kiedy to rodzice niemal zupełnie zwolnili się z tej funkcji i przerzucili to na katechezę.
Niemniej nie było jednoznacznego głosu Episkopatu w tej sprawie, a tym bardziej nie wypracowano konkretnych mechanizmów dla realizacji tego pomysłu.
- Przypomnę, że w dyskusji towarzyszącej wprowadzaniu religii do szkół te tematy były rozważane. Nie jest więc tak, że one nas teraz zaskoczyły.
Ale rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana i okazało się, że nie da się tego zorganizować, czy tak?
- Tak. Ale, z drugiej strony, jako uczestnik ówczesnych rozmów pamiętam, że Kościół świadomie nie precyzował dokładnie tego, jak ma wyglądać to uzupełnianie się zajęć szkolnych i parafialnych. Dzisiaj mamy etap oceny: czy było to trafne czy nie. I tak jak wtedy nie mieliśmy pewności, czy w szkole uda się przeprowadzić katechezę, czy tylko lekcję religii, tak i dziś ta ocena nie jest jednoznaczna. Nie możemy jasno odpowiedzieć na pytanie, co by było, gdybyśmy wprowadzili jakieś inne rozwiązanie, bo przecież nie można stworzyć alternatywnej rzeczywistości, żeby to przetestować i porównać. Po prostu musimy wyciągnąć z tego wnioski, a prace nad tym, jak wspomniałem, trwają.
Mogę natomiast powiedzieć, że bazując na moich obserwacjach z Włoch, od początku byłem zwolennikiem jasnego rozdzielenia: w szkole idzie tylko przekaz wiedzy religijnej, a katechezę robimy przy parafii. Ale trzeba pamiętać, że ta przykościelna katecheza w dużej mierze oparta jest na wolontariacie, a więc świeckich katechetach, którzy nie biorą za to pieniędzy.
Kolejnym wyzwaniem jest duszpasterstwo po pandemii. Okazało się na przykład, że w niektórych regionach na niedzielne msze nie powróciło ponad 30 proc. ludzi. I nie wiadomo, czy powróci...
- Tak, to jest wyzwanie, które zmusza nas do pewnych działań u podstaw. Uważam, że to wymusza autentyzm liturgiczny. Jeśli chcemy, żeby ci ludzie wrócili, to muszą oni odkryć walor duchowy tych celebracji. Jak to zrobić? Liturgia musi być jak najbardziej sobą, żeby ta nasza "ars celebrandi" była wyrażona jak najpełniej. Wierni muszą być w sprawę liturgii zaangażowani w sposób autentyczny, by - zgodnie ze wskazaniami Soboru - czuli się czynnymi uczestnikami tej rzeczywistości. Bo inaczej na liturgię nie powrócą. Zadaniem jest dla nas spowodowanie, by miała ona walor przyciągający. Jak powiada Benedykt XVI, liturgia ma być liturgią. Jeśli będziemy chcieli zrobić z niej coś innego: nowego, ciekawego, atrakcyjnego - to ją zniszczymy. Właściwa liturgia jest najlepszą ewangelizacja i katechizacją.
Ważne pytanie, które jest czymś nowym, brzmi: na ile będziemy potrafili włączyć w proces ewangelizacji świat mediów, który zagospodarował nam tak dużą część naszego życia. Trzeba zastanowić się: ile z naszego świata duchowego, religijnego potrafimy tam przenieść, oczywiście w sposób twórczy, to znaczy taki, który rzeczywiście buduje naszą wiarę, czyli sprzyja naszemu postępowaniu w wierze. A więc czy to buduje czy tylko dewastuje; stawia pytania czy potrafi tylko dawać odpowiedzi.
Czy nie odnosi Ksiądz Arcybiskup wrażenia, że jednym z czynników wpływających na to, że po pandemii mniej ludzi powróciło do kościołów, była sprawa ujawnianych w tym okresie przypadków pedofilii w Kościele?
- Grzech zawsze stanowi przeszkodę w wierze. Grzech popełniony przez księdza, który skrzywdził osobę nieletnią powoduje, że przestaje on być świadkiem Ewangelii. Oprócz tego, że krzywdzi dziecko i jego środowisko, wywołuje też często dystans do Kościoła. Takie są efekty tego grzechu. Przełożeni kościelni są zaś wezwani do tego, by te skutki niwelować. Myślę nie tylko o aspekcie karnym, a więc o kwestii zadośćuczynienia przestępstwu. Powinniśmy zapytać także o to, czy potrafimy naprawić to zło na płaszczyźnie ściśle religijnej, a więc odbudować wiarę tego, który został zraniony tym grzesznym zachowaniem. I to w wymiarze zarówno jednostkowym, jak i społecznym, bo przecież chodzi tu też o zgorszenie ogółu. Czy potrafimy z tego zgorszenia wyjść w kierunku powrotu do wiary?
To ważne wyzwanie dla biskupów, bo przecież także od ich postawy zależy to, czy ludzie, którzy z takich czy innych powodów po pandemii nie powrócili do kościołów - jednak się tam pojawią.
- Bez wątpienia. Cieszę się, że nas, biskupów, stać już na to, by o całym tym trudnym problemie pedofilii mówić w sposób otwarty i całościowy. A więc, by mówić i o aspekcie prawnym i społecznym, uświadamiając sobie, że to zjawisko budzi zgorszenie, powoduje ból odczuwany szerzej, nie tylko u bezpośrednio skrzywdzonych. Mam przekonanie, że my, biskupi, zdajemy już sobie sprawę z tego, jak bardzo okaleczyło to także wiarę ludu Bożego. Staramy się spojrzeć na wszystkie te wymiary.
Tym, co nie sprzyja budowaniu wiary, przynajmniej u części wiernych, to wszelkie - mniejsze i większe - przejawy politycznego zaangażowania duchownych. Choć przewodniczący Episkopatu przypomina, że Kościół nie stoi po stronie żadnej partii lecz tylko po stronie Ewangelii, to jednak nie wszyscy do takiej wykładni się stosują.
- Ta sprawa pojawiała się także podczas naszych spotkań w różnych kongregacjach w Watykanie. Czy jeśli polityk opowie się za wartościami, o które stale walczy Kościół, to mamy powiedzieć, że się z tymi wartościami nie utożsamiamy? Nie, nawet wówczas, jeśli polityk robi z tego…
… polityczną trampolinę?
- Tak, przy czym nawet trudno nam to oceniać. Poza tym, my w końcu tego chcemy, to znaczy chcemy poszanowania wartości głoszonych przez Kościół. Jeden z watykańskich prefektów mówił nam: jeżeli jakiś polityk opowiada się za wartościami bliskimi Kościołowi, to nie możemy się wyrzec, tłumacząc to obawą przed "wciągnięciem" w politykę.
W takim razie jak nie dać się wciągnąć?
- To właśnie jest pytanie. Odpowiedź, która wydaje się najbardziej właściwa, o której zresztą też w Watykanie była mowa, jest taka: trzeba zrobić wszystko, by być dyspozycyjnym wobec wszystkich. Ale tu nie chodzi tylko o wymiar polityczny, tylko o misję Kościoła w ogóle. Pamiętamy, jak się dziwiono: dlaczego Pan Jezus poszedł do tych czy do tamtych, bo przecież tam są źli ludzie. A Jezus odpowiada: ja przyszedłem także do tych. On był dla wszystkich. To, co powinniśmy robić w Kościele, to wykazywać otwartość na wszystkich, ale, oczywiście, z jasno określonym przekazem ewangelicznym: co popieramy, a czego nie. Bo otwartość na grzesznika nie oznacza tym samym aprobaty dla zła.
Istnieje oczywiście niebezpieczeństwo uwikłania w politykę, ale jeśli Kościół będzie zachowywał otwartość wobec wszystkich, a jednocześnie wyraźnie świadczył, że chodzi mu wyłącznie o świat wartości, które głosi, a nie jakiekolwiek doraźne gry, to będzie wiarygodny dla wszystkich. Trzeba po prostu nie dać się zinstrumentalizować.
To, co powinniśmy robić w Kościele, to wykazywać otwartość na wszystkich, ale, oczywiście, z jasno określonym przekazem ewangelicznym: co popieramy, a czego nie. Bo otwartość na grzesznika nie oznacza tym samym aprobaty dla zła.
Czyli receptą na pokusę czy pułapkę wejścia w politykę byłaby Ewangelia, po prostu.
- Tak. A pozytywem obecnej sytuacji jest to, że skłania nas ona do bycia bardziej ewangelicznym, by naśladować jedynego Mistrza, jakiego mamy, czyli Jezusa Chrystusa, który nie był "przypisany" do żadnej grupy. Niezręczność sytuacji Chrystusa polegała na tym, że w jakimś sensie stał się niechcianym przez nikogo. To jest pozycja mało komfortowa, ale umożliwiająca dostępność każdemu. A to jest nasze zadanie.
Źródło: KAI / pk
Skomentuj artykuł