Kościół symfoniczny
Mówienie o Kościele otwartym zakłada w podtekście istnienie jakiegoś Kościoła zamkniętego i często nie jest pozbawione nuty pewnego rodzaju wyższości. Bo jednak lepiej być otwartym niż zamkniętym, postępowym niż zacofanym - tak się przynajmniej niektórym wydaje. Jak w takim razie opisać rzeczywistość Kościoła, który wszystkich pomieści, nikogo nie wyklucza, a jednocześnie nie jest zuniformizowaną masą?
Kościół symfoniczny… Taką nazwę zaproponował jeden z uczestników spotkania (był to głos z sali) o Kościele otwartym, które odbyło się 5 grudnia w Warszawie. Nie wiem, jak Państwo, ale ja to określenie przyjęłam z entuzjazmem, bo w mig rozbija ono istniejące - nie tylko w głowach publicystów - mury podziałów. Czy skutecznie? Trzymając się Prologu z Ewangelii wg św. Jana i przekonawszy się o tym wielokrotnie na własnej skórze, jestem pewna, że wiele istotnych zmian, wprawienie czegoś w ruch zaczyna się właśnie od słowa.
Jeszcze jedną ciekawą myśl ze wspomnianej dyskusji chciałabym przytoczyć. Piotr Sikora, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego", przyznał, że dla niego pojęcie Kościoła otwartego wiąże się przede wszystkim z otwartością "pionową" - otwartością poszczególnych wierzących na Boga. Wielokrotnie w Starym Testamencie pojawia się ciągle przecież aktualne wezwanie do szukania oblicza Pana.
Symfoniczność Kościoła, symfoniczność świata - przy całym swoim potencjale i ładunku piękna - niesie ze sobą także ryzyko nieporozumienia, konfliktu, oddalenia, przekreślenia. Jednak ten, kto szuka Boga, kto jest z Nim w kontakcie, chce poznawać i Jego samego, i Jego "pogląd" na nasze ludzkie sprawy nie przełknie w swoim życiu sytuacji wykluczenia, przekreślenia brata - tego spod rodzinnego dachu, z kościelnej ławki czy z firmowego biura. Niechęć, złość, ochota na zemstę będą człowieka szukającego oblicza Pana uwierać i nie przejdzie nad nimi do porządku, chyba że za cenę stłamszenia własnego sumienia.
Jak przywrócić harmonię tam, gdzie wdarły się fałszywe dźwięki? Rozwiązań znaleźć można wiele, działać w tej materii trzeba i na polu własnej duszy, psychiki, i za pomocą środków zewnętrznych. Ale pewnie ważne jest też ogólne nastawienie, jakie towarzyszy nam wobec kłopotliwego drugiego.
Robiąc jakiś czas temu wywiad do miesięcznika "W drodze" z dominikaninem o. Pawłem Krupą dowiedziałam się, że według św. Tomasza z Akwinu najbardziej ludzką cechą, cechą odróżniającą nas od zwierząt jest mansuetudo - łagodność. To koncepcja zapożyczona od Arystotelesa, jednak obydwaj panowie inaczej tę łagodność pojmowali. Jak tłumaczy o. Krupa, dla Arystotelesa łagodność "miała charakter instrumentalny - pomagała jakoś dogadać się w życiu społecznym". Tymczasem wierzący w Chrystusa powinni być łagodni dlatego, że On tę cechę posiada w stopniu "absolutnie doskonałym", a my przecież z Niego jesteśmy i Jego mamy naśladować.
Skomentuj artykuł