Proste kazania o wartościach Kościoła. Tego naprawdę nam teraz potrzeba
Może gdyby przeciętny, niespecjalnie głęboko zaangażowany katolik słuchał raz po raz klarownego i prostego kazania, skąd się bierze takie, a nie inne stanowisko Kościoła, to tak najzwyczajniej w świecie bardziej by się z nim utożsamiał? I być może miałby w sobie więcej przekonania, by samemu stać się ambasadorem danego podejścia w swoim środowisku?
W niedzielę wracaliśmy z ferii do domu. W drodze powrotnej trafiliśmy na mszę, podczas której ksiądz w bardzo sugestywny sposób opowiadał o obecności Złego w świecie. Mówił tak, jakby taktyki i sposób działania diabła znał „od podszewki” i jakby wiedza o nich była podstawową treścią konieczną do przekazania wiernym podczas Eucharystii.
Dla jasności, w tym przypadkowym kazaniu, które mieliśmy okazję wysłuchać, nie było nic szczególnie kontrowersyjnego. Problemem były dla mnie proporcje. Gdy w pewnym momencie z ambony padło retoryczne pytanie, czy nas to nie dziwi, że w dzisiejszych czasach tylu jest apostołów Złego, a tak niewielu tych, co by nieśli w świat przekaz Ewangelii, przyznam, że z trudem powstrzymałam się od przewrócenia oczami. Bo chociaż kazanie naprawdę było płomienne, to trudno w nim było usłyszeć jakąkolwiek … dobrą nowinę. A przecież to ona jest nam, wierzącym, zarówno świeckim, jak i konsekrowanym, w pierwszej kolejności zadana do głoszenia światu! Prawda?
Czy narracja "pro-life" w ogóle kogoś jeszcze porusza?
Od paru dni trwa kolejne wzmożenie antyaborcyjne. Całkiem zresztą słuszne. Dobrze, że wybrzmiewa jeszcze zanim uchwalono jakieś nowe, konkretne ustawy i naprawdę mam ogromną nadzieję, że nasi decydenci w parlamencie uwzględnią głosy krytyczne różnych środowisk podczas prac nad projektami tychże. Swoją drogą, wydaje mi się, że nie trzeba mieć wcale chrześcijańsko uformowanego sumienia, by zauważyć, jaką bombą z opóźnionym zapłonem jest prawne przyzwolenie na stosowanie tzw. pigułki „dzień po” przez nastolatki (o czym dość wymownie pisał choćby ks. Wojciech Węgrzyniak czy Tomasz Krzyżak). Zastanawiam się jednak, czy przeciętny, polski katolik umie znaleźć argumenty za życiem, z którymi w pełni się zgadza? Takie, które potrafiłby wykorzystać w rozmowie z sąsiadem czy koleżanką w pracy? Czy narracja pro-life, która płynie z kręgów kościelnych, ma wciąż szansę poruszać sumienia zwykłych ludzi?
Proste kazania mogłyby bardzo pomóc
Nie pierwszy to zapalny temat w naszym społeczeństwie i nie pierwszy raz, gdy myślę o tym, jak wielka jest potrzeba w Kościele stałej katechizacji osób dorosłych. Może gdyby przeciętny, niespecjalnie głęboko zaangażowany katolik słuchał raz po raz klarownego i prostego kazania, skąd się bierze takie, a nie inne stanowisko Kościoła, to tak najzwyczajniej w świecie bardziej by się z nim utożsamiał? I – być może – miałby w sobie więcej przekonania, by samemu stać się ambasadorem danego podejścia w swoim środowisku? A tak, gdy słucham, co przebąkują znajome mamy w parku czy sąsiedzi pod blokiem, to wcale nie słyszę: „życie jest darem”, „każde istnienie jest wartością”, tylko: „przecież taka pigułka to nie aborcja, to zwykła antykoncepcja”. O czym to świadczy? Może o tym, że dominująca medialna narracja staje się przekonaniem tych, którzy jeszcze kilka lat temu nie mieli wątpliwości, że z połączenia plemnika i komórki jajowej tworzy się człowiek, a nie „jakaś tam zwykła” komórka czy zarodek….
Wydaje mi się, że tego typu postawa części (sic!) osób deklarujących się jako wierzące nie tyle wypływa z odrzucenia stanowiska Kościoła, co raczej z jego faktycznego niezrozumienia lub ignorancji. I w tym kontekście chodzi mi po głowie myśl, że zamiast kolejnych kazań czy dysput spod znaku „krzyczmy, walczmy, brońmy nienarodzonych”, warto byłoby przynajmniej część naszej kościelnej energii spożytkować na opowieść o pięknie poczęcia i cudzie stworzenia. Bez namiętnego cytowania encykliki Evangelium Vitae, tylko czerpiąc z własnego, przemodlonego stanowiska. I – choćby po części – z osobistego doświadczenia.
Czy umiemy mówić o naszych wartościach?
My, chrześcijanie, mamy skarb. Wiara, przykazania, nauka Kościoła – to bezcenne wskazówki, jak w coraz bardziej skomplikowanym świecie, przytłoczonym podziałami i konfliktami się nie pogubić, jak żyć szczęśliwie i sensownie. Jedna rzecz, czy potrafimy ten skarb dostrzec, zrozumieć i docenić, druga – czy umiemy o nim mówić. Własnym dzieciom często powtarzam, że Pan Bóg może nie daje prostych odpowiedzi, ale takie, którym można ufać. Uczę ich nasłuchiwania Jego głosu i budowania z Nim osobistej relacji. Pokazuję, że bycie wierzącym człowiekiem nie wyklucza błądzenia, wątpliwości, wielu przykrych emocji. I że Kościół jako wspólnota ma całe mnóstwo sposobów, by pomóc im się z tym trudem uporać.
Ta moja postawa niewątpliwie wynika z osobistego doświadczenia – z tego, że sama znajduję tutaj odpowiedzi i wsparcie wtedy, gdy na drodze za Panem Jezusem jest mi tak zwyczajnie trudno. I myślę, że od czasów Chrystusa tak właśnie wygląda naturalny obieg dobrej nowiny: z ust do ust, z życia do życia. Dawno temu ktoś inny swoim przykładem i zaangażowaniem przekonał mnie, że warto się trzymać drogowskazów dawanych przez Pana Boga i w Kościele szukać metod ich zrozumienia. Dziś mogę robić to ja czy ty. Tylko czy znajdujemy odpowiednie słowa? Czy odkrywamy w sobie chęć, by rzeczywiście chcieć wiedzieć, w co wierzymy? I czy rzeczywiście widzimy, dlaczego za tymi właśnie wskazaniami warto iść?
---
Tekst ukazał się pierwotnie na blogu "Dobra wnuczka" Agaty Rusek. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Skomentuj artykuł