Maklakiewicz: W filmie najwięcej cieszy mnie to, że mogę swoją pracę… zakończyć
– Wolę film niż teatr. W filmie najwięcej cieszy mnie to, że mogę swoją pracę… zakończyć. Nie wiem, czy to jasne: gdy robią ostatnie ujęcie, nagram postsynchrony – mam to z głowy. Czegoś dokonałem, raz lepiej, raz gorzej, ale oddałem coś gotowego, do czego już nie wracam. W teatrze praca właściwie nigdy się nie kończy - mówił niegdyś słynny aktor Zdzisław Maklakiewicz. Publikujemy fragment książki "Maklakiewicz. Zaczęło się od tego, że jestem brzydki...".
Aktor (Zdzisław Maklakiewicz – przyp. red.) nie lubił udzielać wywiadów i robił to sporadycznie (w odróżnieniu od swojego przyjaciela Himilsbacha, który chętnie dzielił się swymi przemyśleniami z przedstawicielami prasy). Jego teczka personalna w Pracowni Dokumentacji Teatru w Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie przedstawia się nader skromnie. Lucjanowi Kydryńskiemu udało się namówić Maklakiewicza na chwilę rozmowy. Indagowany przez publicystę i konferansjera o budowanie roli filmowej i posługiwanie się tekstem napisanym przez scenarzystów, odpowiedział: – Najczęściej w filmie mówię własnym tekstem. Nie umiem mówić językiem pana X, muszę mówić tak, jak ja czuję taką kwestię, tylko wtedy dialog będzie miał sens. A w ogóle staram się jak najwięcej słów dialogu skreślić. Aktor nie ma mówić, ma grać! Gadanie jest dobre w słuchowisku radiowym, gdzie – aby pobudzić wyobraźnię słuchaczy – trzeba opisywać wszystkie swoje stany. Mówić: „Czuję się dziś świetnie”, albo „Płakać mi się chce” albo „Pani mi się cholernie podoba…”. Na filmie powinno się to wszystko pokazać, nie opisywać słowami.
*
W tej samej rozmowie potwierdził, że bardziej ceni pracę w filmie niż w teatrze: – Wolę film niż teatr. W filmie najwięcej cieszy mnie to, że mogę swoją pracę… zakończyć. Nie wiem, czy to jasne: gdy robią ostatnie ujęcie, nagram postsynchrony – mam to z głowy. Czegoś dokonałem, raz lepiej, raz gorzej, ale oddałem coś gotowego, do czego już nie wracam. W teatrze praca właściwie nigdy się nie kończy. Na każdym spektaklu, nawet jeśli to jest spektakl setny, jeśli już niczego się nie zmienia, niczego nie ulepsza, to przynajmniej trzeba się kontrolować, aby nie popsuć tego, co się wypracowało przed rokiem czy przed kilkoma miesiącami. To męczy…
Okładka książki "Maklakiewicz Zaczęło się od tego, że jestem brzydki..." (Wyd. MANDO)
Najpierw przypomnijmy anegdotę w ujęciu Marka Piwowskiego: – Siedzimy sobie w SPATiF-ie przy stoliku: ja, Maklak i Janek. Zamawiamy piwo. Barmanka nalewa nam je do kufli, pół na pół z pianą. „Trzeba ją opieprzyć” – woła Himilsbach. „Nie, lepiej pójdziemy do sądu – przekonuje Maklakiewicz. – A tam sędzia piwosz. Ławnicy też piwosze. Wyrok – kara śmierci”.
*
Następne wydarzenie musiało mieć miejsce chwilę później. Jak wiadomo, realizacja Rejsu budziła w nielicznych jeszcze wtedy mediach w Polsce Ludowej żywe zainteresowanie. Relacjonujący pracę ekipy filmowej Bohdan Węsierski w „Expressie Wieczornym” w artykule pod wymownym tytułem „Czy Rejs dopłynie do kina?” pisał: „Był też Zdzisław Maklakiewicz, który na pytanie reportera, jakie jest jego zadanie aktorskie, odpowiada jakoś dziwnie enigmatycznie: «Byłem z nimi, cierpiałem i płakałem z nimi, nic, co ludzkie, nie było mi obojętne, i odczepcie się, redaktorze, bo wam opowiem o karze śmierci za małe piwko»”.
*
Wojciech Pokora w rozmowie z Krzysztofem Pyzią opisał atmosferę na planie Rejsu: – Koledzy Maklakiewicz i Himilsbach właściwie codziennie mieli zdjęcia. Marek Piwowski ich sobie ukochał, mimo że panowie strasznie nadużywali alkoholu. Robili to wieczorem, po skończonym dniu filmowym. Dochodziło do tego, że Piwowski rano mówił: „Nie pijcie wieczorem dużo, bo jutro macie scenę”. „Jaką scenę?” – pytał swoim zachrypniętym głosem Himilsbach. „Nie wiem jeszcze, zobaczymy jutro”. Kolejnego dnia koledzy siadali skacowani na ławeczce i gadali sobie, a Piwowski wszystko kręcił, po czym wybrał z tego może jedną dziesiątą. To było świetne, bo oni nic nie udawali. Piwowski tylko rzucał temat: „To mówcie o sztuce!” – włączał kamerę i się zaczynało: „Jak się, Zdzisiu, czujesz?”. „Do dupy!”. Te wszystkie dialogi były nieudawane, w pełni oddające ich prawdziwe usposobienie.
*
Legenda głosi, że swój słynny monolog o polskim kinie Maklakiewicz wymyślił w SPATIF-ie. Całość skrzętnie zapisał na serwetce w tym lokalu gastronomicznym. Zaprezentował Piwowskiemu i Głowackiemu. Himilsbach miał wtedy szlaban i nie mógł się pokazywać w Alejach Ujazdowskich, więc jak przyszło do kręcenia tej sceny (był tylko jeden dubel), Jan po raz pierwszy usłyszał słowa Mamonia. Ale zanim do tego doszło, nie obyło się bez kłopotów. Powiedzmy, że obu odtwórców dopadła… artystyczna niemoc.
*
Wspomina to Janusz Głowacki: – Zdzisio i Jasio tę sławną scenę nakręcili w stanie „zupełnie niepełnej” świadomości. Najpierw się zamknęli na dole statku w kotłowni. Przez dwie godziny odmawiali wyjścia. Mieli szlauch, taki olbrzymi hydrant – i dlatego nie można ich było wyciągnąć, bo się bardzo skutecznie nim bronili. W końcu udało się ich wyciągnąć i wówczas odegrała się bardzo dramatyczna scena, bo Zdzisio był profesjonalistą. Miał bardzo dobrze przygotowany tekst tego monologu, a potrafił grać w każdym stanie. Natomiast Jaś oszalał! Nie można go było opanować. A to miało być tak, jak to wygląda na ekranie. Czyli wielki monolog Zdzisia i takie wtręty Jasia. Myśmy błagali, krzyczeli, robiliśmy, cośmy mogli. Wyglądało to zupełnie beznadziejnie. Aż w pewnym momencie Jasio oklapł, zapadł się w siebie. Na jego twarzy pojawił się ten wyraz skupienia, który swoim kunsztem aktorskim słusznie zachwycił krytykę i publiczność.
*
I padły nieśmiertelne słowa:
„MAMOŃ: Ha, ha, ha. Ja na przykład nie chodzę do teatru w ogóle.
SIDOROWSKA: Ha, ha, ha, my chodzimy wszędzie, proszę pana, i do teatru, i do kina, i na rewie.
SIDOROWSKI: Byliśmy ostatnio z żoną, proszę pana, w Hali Mirowskiej, gdzie ja miałem aparat Zorkę 5 i zrobiłem kilka zdjęć.
MAMOŃ: Ja w ogóle nie lubię chodzić do kina. A szczególnie nie chodzę na filmy polskie w ogóle. Nudzi mnie to po prostu… Zagraniczny to owszem. Pójdę sobie. Bo fajne są filmy zagraniczne. Wie pan? Jakoś tak można, wie pan… Jakoś tak… No ja wiem, no… Przeżyć to. Przeżyć. Wie pan, przeżyć. A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak… Nuda. Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Tak, proszę pana… Dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi są. Proszę pana, w ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje. Proszę pana, aż dziw bierze, że nie wzorują się na zagranicznych. Proszę pana, wie pan, przecież tam… Niech pan weźmie na przykład aktora, proszę pana, zagranicznego. To ten aktor zagraniczny, proszę pana… To jego twarz coś, wie pan… Nie wiem, jak tutaj… Trudno mi w tej chwili powiedzieć, wie pan… Coś takiego wyraża, wie pan… Jakoś tak… No, no wie pan, o co mi chodzi. A polski aktor, proszę pana… To jest pustka… Pustka, proszę pana… Nic! Absolutnie nic! Załóżmy, proszę pana, że polski aktor gra, nie? Widziałem taką scenę kiedyś. Na przykład ja wiem… na przykład zapala papierosa. Proszę pana, zapala papierosa… (tu zapala papierosa) i proszę pana, patrzy tak w prawo. Potem patrzy w lewo. Prosto… I nic… Dłużyzna, proszę pana, po prostu dłużyzna. Siedzę sobie, proszę pana, w kinie, pan rozumie, i tak patrzę… siedzę sobie w kinie normalnie, patrzę, patrzę na to, no i… aż chce mi się wyjść z kina i wychodzę. (wychodzi, po chwili wraca) No i panie, kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci, my płacimy, to są nasze pieniądze, proszę pana.
SIDOROWSKI: Społeczeństwo.
MAMOŃ: Społeczeństwo, proszę pana”.
*
„Cud! Ludzie, cud!”– tak mogliby krzyknąć obserwatorzy niezwykłej sceny. Statek, na którym kręcono „Rejs”, utknął na mieliźnie w okolicach Płocka. Wykorzystując tę niecodzienną sytuację (i chwilową przerwę w zdjęciach), Jan i Zdzisław udali się tanecznym krokiem po płyciutkiej Wiśle w kierunku lądu w poszukiwaniu sklepu z wiadomym asortymentem.
*
Janusz Kłosiński, który ze swadą zagrał w "Rejsie" śpiewaka Józka: – Roman Sokołowski wypchnął mnie na środek, ktoś wsadził mi do ręki gitarę. Zacząłem śpiewać: „Płynie Wisła, płynie po polskiej krainie”. Szło to dość opornie, bo nie znałem wszystkich słów. W końcu opanowała mnie jakaś drgawica. Nagle jakby natchnął mnie Duch Święty, zacząłem improwizować. Do głowy przychodziły mi słowa „kochałem dziewczynę, porwał mi ją wiatr”, pojawiły się też „gołąbki na dachu sąsiada”. Gdy skończyłem, Piwowski krzyknął: „k*a, kamery nie było!”, a Maklakiewicz pogratulował i szepnął mi do ucha: „Dla ruskiego aktora pół roku prób”.
*
Jacek Szczerba zapytał Janusza Kondratiuka o współpracę z Maklakiewiczem: – Najpierw trzeba go było doprowadzić do takiego stanu, żeby mógł wybełkotać tekst, co było trudne. Przy „Wniebowziętych”, gdzie byłem drugim reżyserem, w czasie przerw przykuwałem jego i Himilsbacha kajdankami do kaloryferów na lotnisku w Warszawie. Krzyczeli do mnie: „Gestapowcu!”. Przez pewien czas to skutkowało, ale potem milicjanci, do których należały kajdanki, przynosili im coś do picia. Uczciwie mówiąc, praca z nimi na planie tego filmu to był koszmar. Z powodu opilstwa oczywiście.
*
Na planie „Jak to się robi” dochodziło do prób sprawdzenia wytrzymałości psychicznej reżysera Andrzeja Kondratiuka, który wyznał Maciejowi Łuczakowi: – Przyjechaliśmy do Zakopanego w bardzo dobrej formie, ale tam się dopiero zaczęło chlanie na okrągło. Zdzisiek uwielbiający autokreację grał komandosa i ciągle chodził w battledressie, ale zakochał się w jakiejś kobiecie. Niesamowicie to przeżywał. Janek grzał równo. Specjalnie dla niego wynająłem bodyguarda. To nie pomogło. Dostał więc ode mnie kilka razy pasem po dupie. Ja mieszkałem w Halamie, a oni w willi. Ciągle pili, a ja nie mogłem nad nimi w ogóle zapanować. Miałem świadomość, że pieprzę ten film. Maklakiewicz przyszedł rano na plan filmowy i na próbie zdenerwowany reżyser, widząc, że jego aktor jest lekko niedysponowany, zaczął na niego utyskiwać: „No, panie Maklakiewicz, pan znowu ma kaca, nie umie pan tekstu, jest pan nieprzygotowany!”. A Maklakiewicz na to bez mrugnięcia okiem: „No, panie reżyserze, na takich uwagach to ja roli nie zbuduję”.
Fragment pochodzi z książki "Maklakiewicz. Zaczęło się od tego, że jestem brzydki..." (Wyd. MANDO)
Skomentuj artykuł