Te Deum na Evereście

Zobacz galerię
Te Deum na Evereście
W tle Everest i Cho Oyu, okolice Tingri (fot. Bartłomiej Wróblewski)
Logo źródła: Przewodnik Katolicki Łukasz Kaźmierczak

"W górach zawsze mam ze sobą różaniec. Ale modlitwa nie jest jakimś szczególnym aspektem wypraw górskich, tylko stałym elementem mojego życia, nieważne czy jestem w domu, w pracy, czy w górach. Wyniosłem to z domu. Zmieniają się tylko jej formy. Podczas tegorocznej wyprawy na Everest, codziennie śpiewałem Te Deum. I kiedy wszedłem na szczyt,  pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, to właśnie uklęknąłem i odśpiewałem "Ciebie Boga wysławiamy". No, odśpiewałem, to może za dużo powiedziane."

Łukasz Kaźmierczak: Korci mnie, żeby zapowiedzieć tę rozmowę jako "Wywiad z człowiekiem sukcesu"…

DEON.PL POLECA

Bartłomiej Wróblewski: Znaczy ze mną? Nie wygłupiaj się.

Zdobywca Mount Everestu i Korony Ziemi - znasz bardziej spektakularne synonimy sukcesu?

W powszechnej opinii tak może być. Nie chciałbym tego oceniać. Łatwiej mi będzie opowiedzieć o moich odczuciach po wejściu i zejściu z Everestu. Często powtarza się, że jeśli ktoś dąży do jakiegoś celu przez wiele lat, to w chwili kiedy go osiąga, następuje w życiu pustka. Nie mogę tego potwierdzić. Moja przygoda z Koroną Ziemi, która zaczęła się w czasie studiów w 1998 roku, a zakończyła po szesnastu latach zdobyciem Everestu, dała mi poczucie spełnienia. I budzę się z tym poczuciem każdego dnia, choć od wejścia na szczyt minęły prawie trzy miesiące. Zdobycie Everestu miało zresztą dla mnie swój szczególny kontekst, ponieważ byłem przekonany, że wejdę na górę dwa lata wcześniej. Ale nie udało się ani w roku 2012, ani w 2013, mimo że w tym drugim przypadku byłem tylko pięćset metrów od szczytu. Góra poddała się dopiero za trzecim razem.

Nieźle się uparłeś na ten Everest.

Nie umiem zostawiać rzeczy, które rozpocząłem. Nawet jeśli sprawiają mi trudność, staram się je skończyć, niezależnie od tego, czy i jak bardzo boli.

Ale Ty przecież dwa razy dostałeś tam strasznie w kość!

Owszem, ale to tylko po raz kolejny uświadomiło mi, że przeszkody są po to, aby je pokonywać, a nie żeby im ulegać. Opór materii trzeba przełamywać. Co ciekawe, niektóre osoby po zdobyciu Everestu gratulowały mi nawet nie tyle samego wejścia na górę, ile właśnie determinacji.

Mnóstwo ludzi zaczyna, ale niewielu kończy Koronę Ziemi. Dlaczego udało się właśnie Tobie: "niepozornemu, w okularach, wchodzącemu na Everest"?

Rzeczywiście, jeden z dziennikarzy tymi słowami rozpoczął artykuł o mojej przygodzie. Na to, że udało mi się zdobyć Koronę, złożyło się kilka czynników. Najważniejsza była systematyczność i konsekwencja w działaniu. Tego się nauczyłem w domu, w harcerstwie, a potem na studiach, działając w korporacjach akademickich. Tak, to konsekwencja jest matką tego sukcesu.

Co jeszcze?

Konieczny był oczywiście regularny trening, ciągła praca nad poprawą kondycji i umiejętności technicznych. Do tego dochodzi olbrzymi, wielomiesięczny wysiłek związany z organizacją wypraw, który zaangażował znaczną część mojej energii życiowej: zdobywanie środków finansowych, szukanie sponsorów, sprzętu, logistyka, wsparcie medialne. Plus oczywiście niemała doza szczęścia. Tak było choćby na McKinley na Alasce, gdzie trafiliśmy na idealne warunku pogodowe, które zdarzają się na tej górze może tylko raz do roku.

O dziwo Ty nie robisz tego wcale kosztem innych dziedzin życia.

Podróże, góry, Korona Ziemi były dla mnie ważne, ale nigdy, nawet w ostatnich latach, nie stały się czynnikiem dominującym. To nigdy nie było na pierwszym miejscu. I mogę powiedzieć, że czuję się w związku z tym osobą absolutnie wyróżnioną, ponieważ dane mi było przeżyć tak fantastyczną przygodę, prowadząc normalne życie, pracując zawodowo i angażując się społecznie. To się naprawdę zdarzyło. Dodatkowo z jednej strony były góry, a z drugiej wędrówki gdzieś po bezdrożach Afryki czy Oceanii, dotykanie niekiedy resztek świata, którego właściwie już nie ma, docieranie w miejsca niemal nietknięte przez cywilizację.

Opowiesz trochę więcej?

Każda góra z Korony Ziemi jest inna. To wyjątkowe doświadczenie - raz, że za każdym razem jest to inny kontynent, zupełnie inne geograficznie miejsce, a dwa, ponieważ różne są trudności, które trzeba pokonać w drodze na szczyt. Pewnie najbardziej surową i najtrudniejszą górą, tak czysto fizycznie, jest McKinley. Z kolei Masyw Vinsona na Antarktydzie jest górą najbardziej izolowaną. Tam człowiek najmocniej doświadcza majestatu przyrody, ale także poczucia pustki. Vinson to góra, która znajduje się kilka tysięcy kilometrów od terenów zamieszkałych przez ludzi. Na Aconcaguę wchodziłem samotnie, z kolei Piramida Carstensza - która jest najtrudniejszym szczytem pod względem wspinaczkowym - leży w dżungli na Papui, a dookoła niej biegają nago wojownicy z łukami. Natomiast Everest okazał się dla mnie sumą wszystkich trudności, najtrudniejszą górą Korony.

Na granicy życia i śmierci?

W każdą wspinaczkę wpisane jest ryzyko, a we wspinaczkę w górach wysokich to ryzyko wpisane jest w jeszcze większym stopniu. Ono jest już nie tylko związane z samymi trudnościami technicznymi, ale i z przebywaniem na dużych wysokościach, w miejscach zwykle oddalonych od cywilizacji. W pełni zdrowy człowiek, który spędziłby dwa miesiące na wysokości 6000 metrów, mógłby umrzeć tylko z tego powodu, że będzie tak wysoko. A czym wyżej, tym bardziej ten czas się skraca.

Coś o tym wiesz, prawda?

Rok temu w czasie wyprawy na Everest, w obozie IV na Lhotse, na wysokości ok. 7800 metrów, niemal na naszych oczach przez dwa dni umierał wspinacz cierpiący na chorobę wysokogórską. To może było najtrudniejsze doświadczenie, ponieważ w tym momencie, w górach, dotknąłem w formie skrajnej tego, czego my doświadczamy pewnie w nieco inny sposób w naszym codziennym życiu. Jest to sytuacja, w której istnieje możliwość pomocy drugiemu człowiekowi, ale jednak zachowujemy obojętność. Znamy historie, kiedy w autobusie ktoś agresywnie zachowuje się wobec drugiej osoby, albo gdy zaszczuwa się kolegę czy koleżankę w pracy. I zwykle w takich momentach nikt nie reaguje. Z różnych zresztą powodów: bo to nie moja sprawa, bo pewnie ten drugi też nie jest bez winy, bo sytuacja jest niejednoznaczna...

Zazwyczaj nic nie jest jednoznaczne…

I tak samo jest w górach. W przypadku tamtego człowieka można było stawiać różne pytania: dlaczego on się tam znalazł bez wystarczającego wsparcia logistycznego, czy nie podejmował zbyt dużego ryzyka, czy był odpowiednio przygotowany. W sensie technicznym pomocy mogła mu udzielić tylko ośmioosobowa grupa ratowników. W takiej sytuacji ty sam jesteś bezradny, bo nic nie możesz zrobić - jedynie rozmawiać, apelować, przekonywać innych. Mówimy zresztą o sytuacji, w której każdy musi uważać także na siebie. To wszystko nie rozgrywało się w ułamkach sekund, tylko prawie dwa dni. Ostatecznie, choć było tam kilka wypraw wspinaczkowych, pomoc nie została zorganizowana. Tamten człowiek umarł. W codziennym życiu mówimy w takich przypadkach o dążeniu do sukcesu bez względu na koszty.

Co Ciebie w takich sytuacjach pionizuje?

Modlitwa. W górach zawsze mam ze sobą różaniec. Ale modlitwa nie jest jakimś szczególnym aspektem wypraw górskich, tylko stałym elementem mojego życia, nieważne czy jestem w domu, w pracy, czy w górach. Wyniosłem to z domu. Zmieniają się tylko jej formy. Podczas tegorocznej wyprawy na Everest, codziennie śpiewałem Te Deum. I kiedy wszedłem na szczyt,  pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, to właśnie uklęknąłem i odśpiewałem "Ciebie Boga wysławiamy". No, odśpiewałem, to może za dużo powiedziane.

Na tej wysokości to pewnie: "wycharczałem".

Tak, wycharczałem, to jest chyba dobre słowo (śmiech). A więc Te Deum jako akt strzelisty w momencie, który zdarza się pewnie raz w życiu, bo za życia wyżej już człowiek nigdy nie będzie.

Teraz zamarzyło się Tobie coś innego. Chcesz realizować "odwróconą" Koronę Ziemi.

Od dawna zastanawiałem się nad tym, jak przekuć tę przygodę, aby służyła innym. Szesnaście lat podróży i wspinaczki było doświadczeniem bardzo indywidualnym. Dlatego teraz chciałbym pomóc w jakiś sposób ludziom, którzy żyją tam, gdzie te góry się znajdują, jeśli starczy sił może na wszystkich siedmiu kontynentach. I bardzo chciałbym, żeby taka "odwrócona" Korona Ziemi miała misyjny charakter.

Misyjny?

Owszem, ponieważ mam silne przeświadczenie, że wiara, która nie jest przekazywana, do pewnego stopnia jest martwa. A głoszenie Chrystusa jest naszym podstawowym obowiązkiem jako chrześcijan. Tymczasem widziałem wiele miejsc, np. w Nepalu czy w Tybecie, gdzie chrześcijaństwo praktycznie jest nieznane. Myślę o takich projektach, które są nakierowane na wszystkich ludzi w danej społeczności, ale jednocześnie wspierają działalność misjonarzy. Do tego chcę wykorzystać zebrane doświadczenia, kontakty i wydeptane ścieżki do pozyskiwania potrzebnych funduszy.

Jak to sobie wyobrażasz?

Należy skupić się na pierwszym projekcie. We wschodnim Nepalu powstaje nowa misja. Potrzeby są ogromne, bo to bardzo biedne miejsce w jednym z najbiedniejszych krajów w Azji. Na pewno trzeba zbudować szkołę i izbę położną. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma takiej izby, z czego bierze się wysoka śmiertelność kobiet i dzieci. W innych miejscach potrzeby będą oczywiście inne, być może nawet niekoniecznie pomoc materialna, bo akurat, tak jak w przypadku Australii czy Ameryki Północnej, pieniędzy tam nie brakuje. Na razie zaczniemy od szkoły i zobaczymy, co z tego wyniknie. Bezpieczniej mówić, że celem jest pierwszy szczyt "odwróconej" Korony Ziemi.

Bartłomiej Wróblewski - doktor prawa, konstytucjonalista, dyrektor Instytutu Prawa Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Poznaniu, twórca Archiwum i Muzeum Polskich Korporacji Akademickich, Członek Klubu Wysokogórskiego w Poznaniu, zdobywca Korony Ziemi (1998-2014) - wszystkich najwyższych szczytów poszczególnych kontynentów. Prowadzi stronę http://www.7szczytow.pl/

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Te Deum na Evereście
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.