Nogi do samiuśkiego nieba
To, że czegoś nie potrafimy, że nie do wszystkiego mamy predyspozycje, skłania nas do pokornego schylenia głowy i uświadomienia sobie po raz kolejny, że jesteśmy tylko stworzeniami. I że potrzebujemy innych ludzi.
Jest taka pożyteczna zabawa, którą w celu integracji grupy przeprowadza się na różnego rodzaju warsztatach czy rekolekcjach. Każdy uczestnik wypisuje na kartce w pionie swoje imię, a następnie do poszczególnych liter, tak jak to się robi w krzyżówce, dopasowuje swoje pozytywne cechy. To pozornie proste zadanie dla wielu staje się istnym utrapieniem. Co innego, gdyby mieli skomponować listę swoich wad, niedoskonałości czy nieumiejętności - z tą uwinęliby się w mig.
Rozglądam się po moim życiu, przyglądam się ludziom wokół mnie i co widzę? Że ze swoistym pietyzmem diagnozujemy, analizujemy i kontemplujemy nasze braki - nie potrafię, nie dorównuję, nie mam, nie stać mnie, nie mogę. Brak nas osacza, jesteśmy zamknięci w klatce z braku. A raczej sami się tam zatrzaskujemy.
Brak może się tak mocno wryć w pamięć, że dawno zaspokojony, nadal boli. Uparcie wskrzeszamy go zwłaszcza wtedy, kiedy dostajemy od życia w kość. Słyszałam tę historię kilka, a może nawet kilkanaście razy. W skrócie brzmi ona tak: to był ciężki czas dla mojej rodziny, w dodatku trzeba było godzić studia z pracą, i jeszcze te dojazdy; nocowałam u A., która miała bogatych rodziców i wszystko podane na tacy; chciałam sobie zrobić coś do picia, zajrzałam do szuflady, a w niej mnóstwo różnych herbat; poryczałam się, bo mnie nie było na to stać, a ja tak lubię herbaty.
Słyszałam tę historię kilka, a może nawet kilkanaście razy od bliskiej mi osoby, która od dawna częstuje nie tylko pyszną herbatą, ale i świetną kawą z ekspresu.
Z niektórymi brakami nie poradzimy sobie sami - trzeba je po prostu wziąć na psychologiczny warsztat. Ale z wieloma możemy się uporać domowym sposobem. Chodziłam kiedyś do spowiedzi do księdza, który każde nasze spotkanie rozpoczynał pytaniem: "I jak tam ci idzie dziękczynienie?". Praktyka dziękczynienia - słowo może niezbyt wdzięczne, ale za to wskazujące na celowe, regularne działanie - w znaczący sposób zmienia optykę. Nagle okazuje się, że jednak sporo mamy, wiele potrafimy, że coś nam zostało przez kogoś albo Kogoś dane, czyli wcale nie jesteśmy tacy osamotnieni na tym łez padole, jak nam się wydawało.
Donkiszoterią byłaby próba zupełnego wyrugowania poczucia braku z naszego życia i nie o to tu chodzi - chodzi jedynie o właściwą miarę jego przeżywania. Są braki-głupstwa: brak nóg do samiuśkiego nieba, imponującej muskulatury czy brak najnowszego iPhona - tych trzeba się po prostu pozbyć, szkoda na nie czasu. Są też braki wynikające z różnych ograniczeń - ja na przykład, jak sama się czule określam, jestem łosiem topograficznym. To, że czegoś nie potrafimy, że nie do wszystkiego mamy predyspozycje, skłania nas do pokornego schylenia głowy i uświadomienia sobie po raz kolejny, że jesteśmy tylko stworzeniami. I że potrzebujemy innych ludzi.
A co z brakami dojmującymi? - ktoś nam umiera, dopada nas choroba… Zajrzyjcie do książki Nicka Vujicica "Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń!" (tytuł jest opisem samego autora). Nick w którymś momencie mówi: "Nie byłem kaleką, dopóki nie straciłem nadziei".
Skomentuj artykuł