Balansując na granicy życia i śmierci
Stół, przy którym siedzimy stoi bliżej leżącego męża, byśmy byli razem. Ja stoję przy nim karmiąc go, a w międzyczasie siadam z innymi, by sama coś zjeść. Mąż nie widzi, nie mówi, nie słyszy, a stan świadomości jest znikomy jak się wydaje, choć jakiś jest. Najprawdopodobniej nie wie jaki mamy czas. Być może smak barszczu z uszkami, żurku z grzybami, pierogów, kutii czy kompotu z suszek dobiją się do jego umysłu z informacją, że to Święta Bożego Narodzenia.
Jedne z moich najmilszych wspomnień z dzieciństwa związane są ze śniegiem. Pierwszy biały puch, który utrzymywał się dłużej niż do wieczora pokrywając ziemię przez wiele kolejnych dni. Rzucanie śnieżkami, lepienie bałwana, sanki. I ten spowodowany mrozem skrzypiący pod butami dźwięk w drodze na Pasterkę. Ocieplenie klimatu, które sami sobie gotujemy, Pan Bóg wykorzystuje do tego, by pokazać, że prawdziwą biel Świąt trzeba szukać gdzieś indziej.
Święta z chorobą w tle
Ubiegłoroczne Święta Bożego Narodzenia stały pod wielkim znakiem zapytania. Czy przeżyjemy je wspólnie razem z mężem? Było wzruszenie, że jednak tak. O tym, co będzie za rok nie śmiałam nawet myśleć. Nic nie wskazywało na to, że mąż będzie jeszcze po tej stronie życia. Zostawała jeszcze ewentualność cudu uzdrowienia. Wydarza się jednak cud życia. I choć ze śmiertelną chorobą w tle, to w bliskości i obecności. Jesteśmy razem, a wszystko inne jest dodatkiem. Ważnym, potrzebnym, przynoszącym radość, ale jednak dodatkiem.
Choinkę ubieramy w Wigilię lub ewentualnie dzień wcześniej. Zwykł robić to mąż z synami. Od ostatnich Świąt nie może już w tym uczestniczyć. Choinka jest żywa, choć ubolewam, że względy praktyczne (niekłujące igły) wygrywają nad zapachem. W tym roku jest wyjątkowa, bo ubrana w ozdoby wykonane przez starszego syna, pierniczki, które jakimś cudem (czyli dzięki dobrym ludziom, których mamy koło siebie) udało się upiec i udekorować oraz ozdoby przywiezione z Ziemi Świętej, które dostaliśmy w prezencie.
Ubieramy się odświętnie. W tamtym roku nie zakładałam białej koszuli mężowi, którą zwykł wkładać w tym dniu. Nie miałam na to sił fizycznych, a też nie jest to praktyczne ubranie w jego stanie. Przypominałam sobie, że to tylko, i aż, dodatek. Tuż przed Wigilią odwiedził nas lekarz, który stwierdził u męża zapalenie płuc. Trzeba było zdobyć jeszcze lekarstwa i mieć energię na dodatkowe czynności, które ta dodatkowa choroba w chorobie głównej wymusza. Pisząc ten tekst kilka dni wcześniej, mam nadzieję, że tym razem nas to ominie, choć ryzyko zarażenia się od chorych obecnie dzieci jest duże. Znikoma odporność i niemożność odkrztuszania powodują u męża natychmiast zapalenie płuc.
Nasze myśli do Ziemi Świętej przenosi także sianko z Pola Pasterzy w Betlejem, które, oprócz ozdób choinkowych, również nam przywieziono. Czekamy na pierwszą gwiazdkę lub ciemność, jeśli gwiazd nie widać. Obowiązkowo zapalamy świecę. Dopiero wtedy włączamy światełka na choince. Modlimy się, dzielimy opłatkiem, składamy sobie życzenia. Ot, zwyczajnie rozpoczynająca się wieczerza.
Stół, przy którym siedzimy stoi bliżej leżącego męża, byśmy byli razem. Ja stoję przy nim karmiąc go, a w międzyczasie siadam z innymi, by sama coś zjeść. Mąż nie widzi, nie mówi, nie słyszy, a stan świadomości jest znikomy jak się wydaje, choć jakiś jest. Najprawdopodobniej nie wie jaki mamy czas. Być może smak barszczu z uszkami, żurku z grzybami, pierogów, kutii czy kompotu z suszek dobiją się do jego umysłu z informacją, że to Święta Bożego Narodzenia. Nie jest to pewne, bo i ze smakiem miał problemy. Chłopcy jedzą przede wszystkim pierogi, barszcz i żurek (zamiast leśnych grzybów z jajkiem). Nie przejmujemy się ani tym jajkiem, które z zasady jest wielkanocne, ani barszczem rozlanym na jasnych koszulach, ani tym bardziej nieumytymi oknami. Na końcu, w ramach kolacji (raz w roku się taka zdarza), dzieci (i pozostali także) zajadają się najlepszym, czyli kutią i pierniczkami zawieszonymi na choince.
W tle słuchamy kolęd, a w międzyczasie je podśpiewujemy. W przerwie podkładamy pod choinkę prezenty (tym razem ja i babcia chłopców) i znajdujemy prezenty (tu dołączają chłopcy). By dzieci wiedziały, że tata jest ważny i również zasługuje na prezent, takowy pojawia się też z karteczką z jego imieniem. Nie jest prosto jednak coś materialnego wybrać. Sytuację ratują pierniczki, którymi tato dzieli się z chłopcami. W tym roku wpadłam na pomysł, by w najlepiej zapakowanym pudełku i to w dodatku pudełku, które jest schowane w kilku większych pudełkach (jak matrioszka) była schowana figurka małego Pana Jezusa. Wszystko po to, żeby chłopcy zapamiętali i przyjęli na miarę swoich możliwości, jaki prezent w te Święta jest najważniejszy.
Od pięciu lat, odkąd na świecie są nasze dzieci, nie byłam na Pasterce. Wcześniej była ona obowiązkowym punktem programu. I tym razem będzie mi trudno być na mszy pasterskiej. Do kościoła idziemy następnego dnia, w dzień Bożego Narodzenia, dzieląc się na dwa wyjścia, by mąż nie został sam w domu.
Kolejne dni mijają nadal zwyczajnie i niezwyczajnie. Pielęgnacja męża, przebieranie, karmienie, podawanie lekarstw, oklepywanie (oby tylko profilaktyczne). Trzymanie za ręce, głaskanie, wygłupy z synami, zapewne konflikty braterskie. Wpatrywanie w światełka na choince. Kolędy. A to wszystko po to, by spotkać Nowonarodzonego Zbawiciela. Jezusa. To wszystko z Jego powodu i dla Niego.
Święta, których nie widać gołym okiem
Eucharystia. Dla mnie centrum wydarzeń świątecznych. Opłatek zamieniony w Ciało. Żywy Bóg. A w domu symbol. Biel, prostota, kruchość, bycie darem dla innych. My jesteśmy darem dla innych, swojej rodziny, świata i dla siebie. Jezus jest darem dla nas. Na myśl przychodzą mi słowa refrenu piosenki:
Chlebie najcichszy, otul mnie swym milczeniem,
ukryj mnie w swojej bieli, wchłoń moją ciemność.
"Białych Świąt!"- usłyszałam w tym roku wśród wielu życzeń. I bynajmniej nie chodziło o tą biel za oknem, która jest coraz rzadsza. Biel Jezusa. Biel w sercu. Biel relacji z Nim.
Będąc w tak skrajnej sytuacji, balansując na granicy życia i śmierci, łatwiej mi dziś niż jeszcze dwa lata temu mieć duchowo białe Święta, a nawet dni codzienne. Być bliżej tego, co, a raczej Kto jest najważniejszy. Rzeczy mniej ważne schodzą wręcz naturalnie na dalszy plan. Łatwiej mi odkopać Jezusa w stosie prezentów, wydobyć spod pierogów, wyłowić z barszczu spomiędzy uszek. I postawić Światło Świata na świeczniku swojego życia. Co nie znaczy, że nie mam gorszych dni, kiedy Go gubię.
Widzę jednak jak bardzo życie jest kruche. Jak ten biały delikatny opłatek.
Chciałabym zostawić Cię z wierszem napisanym przez dobrą duszę (chcącą pozostać anonimową), którą mamy szczęście mieć przy sobie. Napisała go w pewnym dniu, w którym najpierw trzymała na rękach nowonarodzone niemowlę, a potem odwiedzała w szpitalu mojego męża już śmiertelnie chorego.
Piszę ołówkiem
bo takie ciche
te wydarzenia
Tak obok wiele hałasu
A tu życie się rodzi
I odchodzi
Gdzieś jakby obok
A tulą je Boże dłonie
Bo one lubią
Dotyk kruchy i słaby
Takie właśnie są nasze Święta. Jezus rodzący się i mąż umierający. Przechodzenie na linie nad przepaścią. Bóg przychodzi jednak z łaską nadziei i ze zbawieniem, które już się wydarzyło, ale jeszcze go w pełni nie doświadczam.
Życzę Tobie i sobie białego (tego za oknem, ale przede wszystkim w sercu) Bożego Narodzenia!
Skomentuj artykuł