Dlaczego nienawidziłem Ignacego z Loyoli
Długo nienawidziłem Ignacego z Loyoli za jego twarz obłędną i załzawioną minę, za niedyskretne nawoływanie nas do poświęceń, które rodziła w nim średniowieczna imaginacja. Nie lubiłem ni jego frazy, ni dwóch sztandarów, ni żołnierskiej przeszłości, ni przyszłości generała u papieża, ni twarzy o wąskim i skośnym czole.
Postrzegałem go jako zasępionego sztywniaka, jakich nieczęsto spotyka się w Ewangelii. Jego militaryzm brzydził mnie, podobnie jak reguły, dyscypliny, jak tysiączne fortele w korespondencji. Nie wiedziałem, jak ten sam człowiek, chcący - zgodnie z orientalną tradycją - stać się pogardzanym "szaleńcem Chrystusa", mógł w swoich listach roztrząsać za i przeciw i znosić się z możnymi. Nie był dla mnie interesujący, aż do sławnego rozeznawania, w którym widziałem prymitywną psychologię, dobrze zmajstrowaną, by sprowadzić nieskończoność, cudowną różnorodność świata i duchów do rozmiarów, które zadowalały kleryków każdej epoki, a którzy nie byli lepszą od nas fauną, choć uzurpowali sobie tytuł pasterzy. Nie rozumiałem, jak można było tak się zamknąć, polecać zamknięcie, w rachowaniu swoich niezliczonych wad i żonglowaniu sprawami Bożymi, w którym wydawało się, że znaki Boże zależą od mszy, którą się odprawia albo nie.
Gdy pisał, że "człowiek stworzony jest, by chwalić i służyć Bogu, Panu naszemu", buntowałem się na myśl o ludzkości eunuchów wznoszących swoje zwietrzałe modły do nieba w nadziei żałosnego zbawienia. Nie lubiłem społeczności, która cieszyła się ich względami, falansteru prawomyślnych otoczonego księżmi, z którego przegnano fantazję, dystans, pogodne niedowierzanie czy tę prostą przyjaźń międzyludzką, do której niedyskretny Bóg nie był zaproszony.
Asceza, do której wzywał, nie tylko nie zabijała we mnie "starego człowieka", o którym mówi święty Paweł, lecz unicestwiała człowieka godnego, odważnego, czasem nostalgicznego, właśnie niepojętego a wrażliwego na powab rzeczy; człowieka rozbawionego, przejściowego, stąpającego lekką stopą po ziemi; człowieka naprawdę pokornego, który nie uważa się za zbawionego ani nawet stworzonego na obraz Boga, a jednak pragnie upiększyć świat, po którym stąpa, sztuką czy przyjemnością rozmowy. Ignacy był dla mnie jakimś barbarzyńcą. Postrzegałem go jak Donkiszota, którego nie odkupił żaden Cervantes; później, jak Jaspers, podejrzliwie podchodziłem do pretensji pewnych ludzi uczenia innych o Bogu.
Fresk Rubensa w kościele Il Gesu w Genui przedstawia dość dokładnie to, co mnie odrzucało od tego, co znałem - albo zakładałem, że znałem - z myśli Ignacego. To ujmujące malowidło przedstawia porządek Stworzenia oraz wybranych, oddzielonych marmurową barierą. W dole schody, gnuśni i wychudzeni ludzie niosą jakąś epileptyczkę, by święty ją uzdrowił. Obok niej piękność blond o obfitych kształtach podkreślonych draperią jedwabnej fioletowej sukni podtrzymywanej przez zbłąkane dzieci; chyba przyszła prosić o zachowanie swojej fortuny. W górze święty w szatach kapłańskich, nad nim anioł uzbrojony w wiązkę rózg, symbol pokuty, kierujący wzrok nie na opętaną, lecz w niebo, otoczony akolitami, którzy z pogardą i litością patrzą na tę zgraję - święty rozkłada bezradnie ręce. Wolałbym, by nasze życie było przedstawione u poręczy tych schodów mniej surowo, a Boży przedstawiciele wmieszali się między nas.
Każdy człowiek może stać się lepszy. Kiedy? Jedni doświadczają przełomu w ciszy, a drudzy muszą "spaść z konia".
Niemłody już Inigo Loyola, rycerz i założyciel jezuitów, wchodzi na drogę przemiany, gdy kula armatnia miażdży mu nogę. Powoli odkrywa nieznane zakamarki swego wnętrza. Bo życie zaczyna się wtedy, gdy kończy się sen codzienności.
François Sureau
Skomentuj artykuł