Ten fragment Ewangelii łatwo się czyta, ale to najtrudniejsza część nauki Chrystusa. Ilu z nas słuchając jej, myśli sobie, że to nierealne, tak się nie da żyć w naszym świecie.
"Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski" (Mt 5, 48).
"Bądźcie jak Ojciec" - mówi Jezus do uczniów. W pierwszym odruchu słowa te zazwyczaj przerażają i budzą chęć ucieczki. Kto poważy się równać z Ojcem? - pytamy zakłopotani. Skąd taka reakcja? Po części z zaskoczenia, bo istotnie stworzenie samo z siebie nie może zdobyć się na coś takiego.To Bóg je tak wywyższa, ale fałszywa skromność nie chce tego przyjąć. Ponieważ wpatrujemy się za bardzo w nasze naturalne możliwości, które są ograniczone, nie dowierzamy, bo gdzie nam tam sięgać tak wysoko... Ale jest jeszcze inna przyczyna lęku przed doskonałością na miarę Ojca. Często toniemy w morzu powierzchowności lub dryfujemy po nim w niewiadomym kierunku i dlatego nie potrafimy zobaczyć szerszych horyzontów. A czasem odurzeni zaspokajaniem niezliczonych impulsów lub porażeni niepewnością co do celu życia, nic więcej nie potrafimy zobaczyć.
Zamiast ulegać fałszywej pokorze albo moralnemu defetyzmowi, można na wezwanie Jezusa spojrzeć Bożymi oczami. "Bądźcie jak Ojciec" to nic innego jak nobilitacja, owszem ustawienie poprzeczki wysoko, ale tylko z tego powodu, że człowiek dla Boga jest kimś, a nie nikim. Chrystus mówi do każdego z nas: "Człowieku, to, kim jesteś teraz, nie jest jeszcze punktem docelowym. Z Bożą pomocą stać cię na więcej. Nie poddawaj się. Nie patrz tylko na to, czego nie możesz. Pragnij więcej. Jesteś znacznie większy niż ci się wydaje". Św. Stanisław Kostka miał wyrazić to prosto: "Do większych rzeczy zostałem stworzony".
Na czym polega to "więcej", do którego zaproszony jest nie tylko uczeń Chrystusa, ale każdy człowiek? Wezwanie do doskonałości pojawia się w Ewangelii św. Mateusza jako puenta mowy o bezstronnej, nie rozróżniającej miłości Ojca, który obdarza swoimi darami złych i dobrych, niesprawiedliwych i sprawiedliwych. Doskonałość Ojca polega najpierw na tym, że On nie stawia granic swojej miłości i pozwala się zranić. Wytrzymuje odrzucenie. Nie rozdziela swoich darów według zasług i przewin, ale kieruje się tym, że w każdym człowieku, nawet najbardziej złym, widzi coś z siebie.
Doskonałość ewangeliczna polega na stopniowym przekraczaniu z pomocą Bożą co najmniej trzech zakorzenionych w nas tendencji. Pierwszą z nich kieruje zasada spontanicznych reakcji. Chodzi o wymykające się spod naszej kontroli instynktowne odruchy, do których się uciekamy, gdy spotka nas zło ze strony innych ludzi. Spontanicznie nie życzymy dobrze wrogom. Potrafimy oddać złem za zło, gdy ktoś nas zrani, nawet jeśli czynimy to tylko w myślach. Przecież mocny jest ten, kto w walce powali przeciwnika na ziemię. Boimy się, że jeśli nie będziemy mieć nad "innym" władzy, to jego "inność" nas zniszczy. Dlatego dochodzimy swoich praw za wszelką cenę, zwłaszcza gdy czujemy się urażeni. Potrafimy latami dokarmiać w sobie skrzywdzenie, licząc po cichu na dziejową sprawiedliwość. Skrycie żywimy nadzieję, że Bóg wyrówna kiedyś rachunki i zwróci nam to, co inni nam zabrali. I, oczywiście, na naszych oczach ukarze winowajców. Ta nadzieja może się wszelako okazać matką głupich, jeśli nie zrozumiemy miłosierdzia Boga.
Druga tendencja jest niemalże bliźniaczą siostrą poprzedniej. Przyznajmy szczerze, bezinteresowność w naszych relacjach naturalnie nie przychodzi nam z łatwością. Stąd podstawową regułą kierującą naszym światem jest kolejna zasada równej wymiany i kalkulacji. W dobru i złu. Jeśli ty mi coś dasz, to i ja dam tobie. Jeśli ty wyrządzisz mi coś złego, to i ja nie mogę pozostać dłużny. Na tym polega ludzka sprawiedliwość. Zawsze musi być po równo. Wtedy wydaje się nam, że zachowujemy lub przywracamy naruszony porządek.
Trzecia tendencja opiera się na przedkładaniu posiadania nad bycie. Miłość ludzka w pierwszych stadiach bywa zachłanna. Jesteśmy ciałem i wiemy, że potrzebujemy jakiejś materialnej podstawy, aby w ogóle żyć. Wola przetrwania jest w nas silna. Jeśli nie będziemy mieli oparcia w Bogu, to trzeba je znaleźć w kimś lub czymś innym. Dlatego pożądamy łąpczywie i trudno nam dawać, nie oczekując niczego w zamian. Bo kto nam da?
Wspólnym mianownikiem tych trzech tendencji jest to, że nie musimy się ich uczyć. Zapisane są w naszych genach. Pojawiają się jako pierwsze. Rozwój polega na tym, abyśmy nie zatrzymywali się na nich, lecz szli dalej. Gdy coraz rzadziej będzie się nam zdarzać, że dajemy się sprowokować pierwszym reakcjom, to znak, że działa w nas łaska. Nie chodzi o to, by stawiać im tamę w imię naiwności, lecz miłości, która w ten sposób przemienia świat, zaczynając od serca człowieka.
Jezus objawia, że Ojciec ma inną koncepcję mocy, słabości i równości. Z naszego punktu widzenia jest słaby, niesprawiedliwy i nierówny: wszystkim daje to samo, nawet Jego wrogom. Bóg wprowadza na świat nierówność, ale nie tę wypływającą z przemocy, wykorzystania i ograbienia biednych. Nierówność miłości polega na tym, że wszyscy równo na nią zasługują. A więc w istocie nikt na nią nie zasługuje. Bóg zawsze "kocha jako pierwszy, kocha i jest na minusie, kocha, nie dostając nic w zamian" (Ermes Ronchi). Według Ewangelii ludzie nie mają żadnej zasługi, a nawet są niewdzięczni, a jednak Ojciec się od nich nie odwraca.
Jakim więc cudem w chrześcijaństwie zachodnim wpadliśmy na teorię zasługiwania i potem ją "dopracowywaliśmy" przez wieki, pozostanie to na długo tajemnicą. Jak to się ma do Ewangelii? Do dzisiaj przecież zasługujemy na życie wieczne, na świętość, na bycie świątynią Boga, jakby nic się jeszcze nie wydarzyło. A przy tym oddzielamy dar od moralności. Ewangelia staje się tylko wymaganiem, a nie mocą i wyzwoleniem. Oczywiście, teorię zasługi da się jakoś obronić, bo ona też jest owocem łaski, ale jakbyśmy nie argumentowali, nie pozbędziemy się feudalnego wydźwięku tego słowa.
Na czym jeszcze polega doskonałość Ojca, do której mamy dążyć? Na tym, że obdarza darami niedoskonałych. A więc nie wyplenia pospiesznie chwastów z pszenicy. W pewnym sensie włącza ludzką niedoskonałość w swoją doskonałość. Sobór Trydencki w dekrecie o usprawiedliwieniu pisze, że gdy wierzący upadnie, to jako "grzesznik powstaje z łaski Bożej i wolnej woli (…). Bóg przygotowuje grzesznika, aby się podniósł, grzesznik zaś współdziała swą wolną wolą". Wydaje się to niewiarygodne, bo czy nieraz nie myślimy, że to my decydujemy, kiedy udamy się do spowiedzi? Bóg stale jest obok nas, towarzyszy nam, pracuje dla nas, wysila się, choć często Go nie zauważamy. Sobór potwierdza także, że miłość Boga do człowieka trwa, nawet, gdy ten żyje z dala od Niego. Inaczej Bóg nie podnosiłby grzesznika z upadku. To nie grzech jest w centrum, lecz bezinteresowność Ojca. Z tego względu doskonałość Ojca w nas powinna wyrażać się w tym, byśmy nie próbowali siłą niszczyć niedoskonałości w sobie i w innych. Innymi słowy, aby pokochać nieprzyjaciela, czyli modlić się za niego, nie oddawać złem za zło i czynić mu dobrze, należy najpierw zobaczyć w nim siebie. To znaczy własną wielkość i małość.
Miłości nieprzyjaciół trzeba się uczyć, ponieważ nie wysysa się jej z mlekiem matki. Ta nauka nie przyniesie jednak żadnego rezultatu, jeśli będzie oderwana od Nauczyciela, który nie tylko mówi, jak należy czynić, ale daje też siłę i ufność do wykonania tego, co należy. Doskonałości ewangelicznej nie da się wypełnić poza żywą relacją z Ojcem i ciągle czerpaną od Niego miłością.
Jezus nikogo nie zabił, choć się gniewał. Nie poświęcił nikogo, by coś uzyskać, lecz sam umarł na krzyżu. Gdy rozkrzyczani faryzeusze przygnali do Niego cudzołożną kobietę, Jezus nie uległ ich pierwszym reakcjom ani swojej pierwszej reakcji. Pochylił się, zaczął pisać palcem po ziemi. I po chwili zareagował właściwie. Ocalił kobietę i faryzeuszów.
Skomentuj artykuł