To pytanie padło pewnego razu podczas lekkiej rozmowy ze znajomymi przy piwie. Jestem wyznawcą Chrystusa, katolikiem, działam w różnych inicjatywach związanych z Kościołem i nie ukrywam tego - wszyscy moi znajomi o tym wiedzą, więc prędzej czy później takie pytanie musiało paść.
Uruchomiło ono we mnie ciąg refleksji, które zmusiły mnie do odnalezienia jasnej i konkretnej odpowiedzi na to pytanie.
Wierzę, bo chcę. Tak wybrałem.
Ta odpowiedź nie przekonała wszystkich moich znajomych. Niektórzy z nich pokręcili głowami z miną w stylu "ale ściemniasz, my i tak dobrze wiemy jak było". Według nich wierzę, bo tak zostałem wychowany. Taki schemat narzuciła mi kultura, w której żyję, a ja, nie chcąc się wychylać, dałem się w niego wtłoczyć. Według nich, wiara (a raczej religia - bo to tylko pozornie jedno i to samo) jest jedynie tradycją, rodzajem "mody" i stylu bycia pokazywanego na zewnątrz. Religię dziedziczy się po rodzicach i katechetach, a indywidualna decyzja wiary dorosłego człowieka jest jedynie przyznaniem racji tradycji, a więc ślepym podążaniem za bezmyślnym tłumem pokoleń.
Oburzyła mnie taka ocena. Rzeczywiście, parę lat wstecz moja wiara była płaska. Dorastałem w rodzinie katolickiej, ale temat Boga był (i nadal jest) w moim domu tematem tabu, o tym się po prostu nie rozmawia; być może dlatego, że temat ten został uznany za zbyt trudny i mało życiowy. Chodziło się na Msze niedzielne "bo tak trzeba", chociaż nigdy nikt nie wytłumaczył mi dlaczego. Gdzieś w głębi przeczuwałem, że te praktyki religijne są ważne i mają jakiś ukryty sens, choć nie miałem pojęcia jaki.
Jednak później zacząłem dojrzewać i szukać tego ukrytego sensu. Pierwszym przebudzeniem było przyjęcie bierzmowania. Pokazano mi wówczas wielką mądrość Pisma Świętego, którym nigdy wcześniej się nie interesowałem. W tym czasie byłem też na wycieczce szkolnej w pełnym złota Licheniu. Te dwa czynniki - fascynacja Biblią i odraza dla pełnych przepychu świątyń - skierowały mnie w stronę wyznań protestanckich. Nadal chodziłem na Msze, na zewnątrz nic się nie zmieniło, ale w środku kontestowałem coraz więcej elementów Kościoła Katolickiego. Przekopywałem Internet w poszukiwaniu innych wyznań, z którymi byłbym w stanie zgodzić się w pełni.
Moim doświadczeniem po bierzmowaniu było osamotnienie w wyznawanej wierze. Chciałem być wierzącym, ale zewsząd spotykałem się z zupełnie nieprzyjaznymi postawami. Z jednej strony rówieśnicy, dla których wiara była staroświecką naiwnością dla moherów, z drugiej strony rodzina, dla której wiara jest czymś niezrozumiałym, w co lepiej się nie angażować, bo może się to źle skończyć. Ja byłem pośrodku tego, a że mam niepokorną naturę, tym bardziej interesowałem się religiami - na przekór wszystkiemu.
Osamotnienie to dało się we znaki mocniej, gdy zacząłem naukę w liceum. Wtedy to poznałem kilka osób, dla których wiara również nie była sprawą obojętną. Dzięki nim, nie bez oporów, znalazłem się w Ruchu Światło-Życie, popularnej "oazie" - a więc w miejscu, które utożsamiałem z moherową, smutną młodzieżą o charakterze sekciarskim oddającą cześć złoconym bożkom w świątyniach.
Tekst pochodzi z bloga Piotra Miśty: podroznawschod.blog.deon.pl
Skomentuj artykuł