Nigdy nie marzyłem, ani nie wierzyłem, że kiedykolwiek będę mógł dzielić się z innymi moją wiarą i mówić komukolwiek, w jakich okolicznościach oddałem swoje życie Jezusowi. Dziś dziękuję Bogu za to, że przemienił mnie i wciąż pracuje nade mną. I dziękuję Bogu również za to, że sprawił abyś to Ty znalazł czas, właśnie dziś na przeczytanie "mojej historii".
Jako młody, bardzo żywy chłopiec było mnie wszędzie pełno. Chcąc dać upust mojej nadpobudliwości zapisałem się do klubu zapaśniczego. To tam rozładowywałem moją ,,burzę hormonów’’. Wyjeżdżając na obozy poznawałem ciągle to nowych kolegów, którzy ostatecznie nie zawsze za mną przepadali. A wszystko przez to, że rodzice od dzieciństwa zaszczepili we mnie wiarę w Boga. Wychowany w rodzinie katolickiej nauczyłem się, że nie ważne gdzie się jest, dzień święty trzeba święcić. Mimo wszystko zależało mi na akceptacji ze strony kolegów, gdyż nie chciałem czuć się odrzucony. Dlatego też wpajana od młodości religijność spadła na dalszy plan. Pewnego razu, będąc na jednym ze zgrupowań, które było bardzo ciężkie, dotarła do mojego pokoju informacja o ,,dobrej nowinie’’. Ucieszony, że może nie będzie któregoś z najbliższych treningów z miłą chęcią zacząłem się wypytywać o tą nowinę... W konsekwencji usłyszałem coś o Bogu, który ma dla mnie swój cudowny Boży plan. Jednak, aby odkryć ten plan muszę zaufać Jezusowi, przyjąć Go do swojego serca i dać się Mu poprowadzić. Mimo, że chodziłem do kościoła to nigdy wcześniej nie słyszałem o żadnym Bożym planie. W tamtym momencie ni jak się to wszystko miało do dobrej nowiny.
Zapasy stały się dla mnie wszystkim. Nie liczyło się nic innego. Chciałem zwyciężać i osiągać to własnym wysiłkiem. Będąc bardzo ambitnym i zdeterminowanym, jedynym moim planem w tym momencie było dojście do mistrzostwa sportowego. I aby zrealizować swój plan wkładałem w treningi całe serce.
Noszę w sobie ducha rywalizacji, zawsze chcę wypaść jak najlepiej. Dreszczyk emocji jaki wywołuje u mnie rywalizacja i smak zwycięstwa to tylko jedna strona medalu.
Porażki, rozczarowania, kontuzje, nawet rozpacz są nieuniknione. Każdego sportowca może to spotkać. To cały wachlarz emocji - frustracja, wściekłość, smutek, obrażasz się na Boga, na los, na wszystko. Dodatkowo liczne kontuzje, które mnie spotykały spowalniały mój rozwój. Za każdy niechciany, wymuszony przestój w treningach obwiniałem właśnie Boga.
Doskonale pamiętam jak krzyczałem do Niego, mówiąc: kim Ty jesteś, że zabierasz mi to co kocham? Kłóciłem się z Bogiem wygarniając Mu, że nie ma prawa ingerować w moje życie, bo ja sam daję sobie doskonale radę. Moja złość do Boga nie miała końca.
Pierwsza ważną przegraną odniosłem w liceum. Wyjeżdżając na bardzo ważne dla mnie zawody, które powinienem wygrać, zakończyłem na ostatnim miejscu. W dodatku przegrywając z mało doświadczonym zawodnikiem. Konsekwencją tej porażki była chęć odejścia od sportu. Moje myśli podpowiadały mi wtedy, że nie nadaję się do zapasów.
W międzyczasie doznałem jeszcze kontuzji. Byłem załamany. Kiedy się z tego otrząsnąłem okazało się, że to doświadczenie bardzo mnie wzmocniło. Ostatecznie nie poddałem się.
Po okresie rekonwalescencji (praktycznie nie przygotowany) pojechałem na turniej mistrzowski. Będąc realistą nie myślałem nawet o zbliżeniu się do strefy metalowej. Pragnąłem jedynie wygrać jedną walkę. I tak też się stało. Osiągnąłem to co chciałem.
Ale to nie był koniec zawodów. Przystępując do kolejnych pojedynków nadal to ja schodziłem z maty z podniesioną głową. Kiedy stałem na najwyższym stopniu podium ze złotym medalem na szyi usłyszałem wyraźny głos, który mówił tak: "Moje dziecko, moje dziecko, dlaczego zbłądziłeś?" Wiedziałem, że to głos Boga. Nie od razu otworzyłem moje serce dla Chrystusa, ale wyznanie że chcę aby On był moim Panem i zbawicielem to najlepsza rzecz jaką mogłem zrobić. Wtedy oddałam swoje życie Bogu. Pragnąłem odkrywać "Boży Plan" dla mojego życia. Teraz codziennie dziękuję Bogu, że pozwolił mi się odnaleźć.
Ale to był pewien proces. Odmawiając modlitwę, zawierzając swoje życie Jezusowi nie odczułem jakiejś wielkiej zmiany. Jednakże przestałem się przejmować opinią innych i zacząłem częściej chodzić do kościoła, już nie obwiniałem Boga za moje kontuzje, ale prosiłem aby mnie z nich uzdrowił, zacząłem studiować Pismo Święte i jeszcze bardziej zaangażowałem się w treningi. I właśnie wtedy, żeby nie było za łatwo chcieli mnie wyrzucić ze szkoły za to, że tak często wyjeżdżam na obozy i miałem mnóstwo nieobecności.
Kiedy 18 kwietnia 2009 roku na kolejnych mistrzostwach przegrałem walkę finałową, już nie szukałem winnych dookoła siebie. Wiedziałem, że takie momenty to sprawdziany mojej wiary, czy idę za Bogiem zawsze, nie tylko wtedy, kiedy mi błogosławi. Trudne chwile przypominają mi, że pochwały i obelgi są ulepione z tej samej gliny. Wtedy dopiero rozumiałem, że to dopiero mój początek drogi z Bogiem.
Odkąd osobiście zacząłem poznawać Chrystusa zrozumiałem, że nie ma znaczenia to co osiągam i to co mam. Nie ważne jest to ile mistrzostw wygram i czy pojadę na olimpiadę. To nie walki wygrane określają moje "ja", ale moje relacje z Bogiem. Każdego z nas czekają trudne chwile. Czasem załamanie przychodzi, kiedy się go najmniej spodziewamy.
W Bogu mam oparcie. Wierzę, że nie pozwoli mi się poddać przeciwnością losu.
Wielu sportowców startuje, ale tylko nieliczni osiągną najwyższy sukces i będą bić kolejne rekordy. Chęć wygranej jest u mnie ogromna, ale zwycięstwo, do którego dążę jest większe od trofeum jakie może przynieść sport.
Radosław Bierzanowski jest Banitą.
Skomentuj artykuł