Mamy swoje podręczne metody: przykrywamy ten smutek rozmaitymi przyjemnościami, pudrujemy go, przyklejamy mu uśmiech. Jesteśmy pogodni i sympatyczni. Ma to jednak krótkie nogi.
Jestem absolutnie przekonany, że orzeł w kurniku szczęśliwy być nie może. Królewski ptak szczęśliwy na grzędzie? Nie kupuję tego. Nawet jeśli nie jest świadom swej lotności, to przecież słoma musi uwierać go w kuper, nie jest stworzony do gnieżdżenia się w ściółce. Nawet u niespecjalnie samoświadomych ludzi, pierwszym objawem syndromu "orła w kurniku" jest smutek, który rodzi się z inercji, jałowości, ze stagnacji. Z tego, że stoję w miejscu i nie wiem, kim jestem, albo nie umiem przyjąć prawdy o sobie. Mówi o tym psychologia, mówi filozofia.
Prof. Tadeusz Gadacz pisze tak: "Życie polega na czynieniu użytku z życia. Nie tylko na biernej wymianie energii, na odbieraniu wrażeń, lecz na twórczym działaniu. Żyć to znaczy wpływać na świat, przekształcać go". I cała tajemnica dobrego życia tkwi w tym wzrastaniu: jeżeli się rozwijam, to doświadczam radości, ciekawości, nowości, pasji, sensu życia. Jeżeli natomiast drepczę w miejscu, to w końcu gnuśnieję, wpadam w marazm, apatię, w "przykurcz egzystencjalny" - jak mawia Jasiu Chwast. Mogę robić mnóstwo rzeczy, by jakoś zapełniać tę pustkę, ale jestem wtedy tylko jak ten koń w kieracie albo ktoś, kto jeździ samochodem po rondzie, w ogóle z niego nie zjeżdżając - niby cały czas do przodu, ale ciągle w tym samym miejscu.
Zdrowy smutek nie jest zły, jest po prostu emocją, potrzebną jak wszystkie inne. Jednak na dłuższą metę jest nam z nim niemiło, więc próbujemy się go pozbyć, działając po omacku, często idąc na skróty. Nie docieramy do tego, co jest źródłem smutku, tylko go zagłuszamy. Mamy swoje podręczne metody: przykrywamy ten smutek rozmaitymi przyjemnościami, pudrujemy go, przyklejamy mu uśmiech. Jesteśmy pogodni i sympatyczni. Powinniśmy nosić takie odwrócone "okulary": uśmiech na druciku zakładany za uszy - jak się w nim trochę pochodzi, to nawet się w niego uwierzy. Istnieje coś takiego, jak pamięć ciała - jedna z aktorek opowiadała, że kiedy jest w złej kondycji psychicznej, a musi być radosna na potrzeby roli, to w garderobie, przed lustrem, uśmiecha się do siebie przez dziesięć minut, aż w końcu osiąga pożądany nastrój.
Mózg ma pamięć mimiki - jakoś tak to działa. Ma to jednak krótkie nogi, bo wszystkie te działania kamuflujące kosztują nas dużo energii i w efekcie potęgują przygnębienie. Równocześnie zaczynamy "interpretować" ten stan: obwiniamy siebie, posądzamy innych, cały świat, co przeradza się w gorycz, cynizm, a nawet rozpacz, która jest zinterpretowanym smutkiem. Jeżeli natomiast pozwolę sobie na bycie markotnym, to za dwa, trzy dni będę miał siły, by ruszyć z miejsca - a wtedy smutek sam zniknie. Pamiętam swoje własne perypetie ze stanem przygnębienia.
Zaczęło się w szkole formatorów, usłyszałem wówczas od terapeuty: "Możesz sobie pozwolić na bycie smutnym". Zbuntowałem się: "To niemożliwe, przecież wszyscy znają mnie jako pogodnego i uśmiechniętego". (Zdanie "Co ludzie sobie pomyślą?" to chyba najgorszy terrorysta w dziejach ludzkości). Terapeuta całkowicie mnie zaskoczył, bo ze spokojem odrzekł: "Poradzą sobie". A w mojej głowie zawrzało: "Dlaczego oni mają sobie radzić? Przecież to ja jestem pomagaczem, ja jestem ratownikiem - muszę ich ratować, żeby nie musieli się zmagać z moim smutkiem". A on spokojnie: "Poradzą sobie". Ja, absolutny analfabeta w tym temacie, drążę: "W takim razie co mam zrobić, kiedy ktoś mnie pyta, dlaczego jestem smutny?". A on mi na to: "Odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Jeśli sam nie wiesz, dlaczego jesteś smutny, to najlepsza odpowiedź".
Dla mnie to było niebywałe odkrycie i postanowiłem szybko je sprawdzić: siedzę sobie w poznańskim klasztorze, piję kawę i przychodzi jeden z braci. Pada nieuniknione: "Dlaczego jesteś taki smutny?". Zazwyczaj, w takiej sytuacji, rzekłbym: "Nie no, co ty, zamyśliłem się po prostu", ale teraz, po moim epokowym odkryciu, mówię odważnie: "A wiesz, jakoś tak mi smutno". I wtedy nastąpił szok: on mi na to "Aha" odpowiedział i poszedł. Poradził sobie, zaakceptował mój smutek. No, to rewolucja! To ja przez czterdzieści lat żyłowałem się, prężyłem, ratowałem ludzkość, a ludzkości było to zupełnie niepotrzebne. A potem zafundowałem sobie trzy dni smucenia się, a następnie doświadczyłem, jak powraca mi energia. Później wielokrotnie "sprzedawałem" to odkrycie tym, którzy się u mnie spowiadali, i za każdym razem widziałem u nich to samo autentyczne zdziwienie, że można tak po prostu odpowiedzieć: "Bo jestem smutny".
Dajemy wówczas sobie i światu jasny komunikat: "Jestem świadomy, wiem, co się ze mną dzieje, i nie boję się tego stanu. Akceptuję go, bo jest naturalny i nieunikniony, ba - nawet zbawienny dla zdrowia i higieny psychicznej". Po tym odkryciu zostałem fanem figury Chrystusa Frasobliwego - w świecie raczej rzadko spotykanego, a u nas przeciwnie, dość często. To się chyba jakoś wiąże z naleciałościami wschodniej duszoszczypatielnej mentalności, my się lubimy smucić i, niestety, często się to zmienia w narzekanie.
Pamiętam, jak mi Jan Góra mówił, że są trzy zasadnicze przedstawienia Wcielenia: Dzieciątko w żłóbku, ukrzyżowanie Chrystusa i Chrystus Frasobliwy. Ten ostatni uwalnia od "przymusu" chrześcijańskiej radości. W pewnym momencie pojawił się taki nurt ewangelizacyjny, a wraz z nim model zawsze radosnego chrześcijanina i terroryzm uśmiechu, lub co gorsza wesołkowatości. A Chrystus Frasobliwy siedzi przygarbiony, zamyślony, głowę opiera na dłoni, na głowie ciernie, na ciele ślady biczowania. Jezus się frasuje, czyli ja też mogę sobie usiąść i się posmucić, być frasobliwym - to jest niesamowicie uwalniające.
Tekst pochodzi z książki "Droga Wodza. Jak orzeł w kurniku".
Skomentuj artykuł