(fot. shutterstock.com)
Mentalności prawniczej wydaje się, że wszystko osiąga się na podstawie zasług i starań. W przypowieści o dobrym Samarytaninie, Jezus mówi, że życie wieczne nikomu się nie należy.
"Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go" (Łk 10, 33).
"Cokolwiek Bóg czyni, Jego pierwszy krok jest zawsze współczuciem".
Mistrz Eckhart
Wszystko w dzisiejszej Ewangelii zaczyna się od pytania uczonego w Prawie: "Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?". W pytaniu tym wyczuwa się powinność. Oficjalne tłumaczenia angielskie i niemieckie używają mocniejszych słów: "must" lub "müssen" - "musieć". Tak czy owak, uczony pyta o plan minimum, który musi wykonać. Takie użycie słów odsłania intencje uczonego. Prosi on Jezusa, aby określił warunki brzegowe, w ramach których człowiek religijny powinien się poruszać, żeby z jednej strony się nie narazić, a z drugiej otrzymać nagrodę za starania. Innymi słowy, pyta o to, jaką część siebie należy poświęcić, by zyskać życie wieczne.
Mus zahacza o świat prawny. Tu nie ma mowy o miłości. We wszelkich kodeksach są powinności, należności, prawa i obowiązki. Minimum, któremu należy zadośćuczynić, aby zachować porządek. I prawdą jest, że wiele spraw na tym świecie musi opierać się na jakichś ustaleniach i wymogach. Jeśli chcę otrzymać paszport, muszę spełnić określone minimum warunków. Nie można go otrzymać na żądanie, wpadając zdyszanym do urzędu.
Jednak gdy wchodzimy na grunt relacji, sytuacja się zmienia. Dla życia wiecznego, czyli relacji z Bogiem, słowo "musieć" jest ciałem obcym. Kto wszystko jedynie musi, ten tak naprawdę niczego z siebie nie daje. Wyobraźmy sobie, że narzeczony zwraca się do swojej narzeczonej: "Co muszę zrobić, abyś za mnie wyszła? Jakie minimum wypełnić, byś się przekonała do mnie?" Ten język wręcz sprzeciwia się małżeństwu, które zawiera się bez stawiania jakichkolwiek warunków. Albo jak zareagowałby ojciec, gdyby z ust swego dziecka usłyszał: "Tatusiu, co muszę zrobić, abyś mnie pokochał?"
Umysł uczonego wyćwiczony w prawie i zorientowany na program minimum nie rozumie odpowiedzi Jezusa. Nauczyciel nie precyzuje w szczegółach, kiedy i do jakiego momentu kochamy Boga, a kiedy już nie. Kluczowe jest tutaj słowo "cały", które wskazuje, że nie chodzi o program minimum, lecz maksimum. W relacji miłości nie istnieją sztywno wytyczone granice, bo miłość to wolny i hojny dar. A miara hojności jest tak różnorodna jak różnorodni są ludzie.
Ale w odpowiedzi Jezusa kryje się coś więcej. Jeśli człowiek powinien kochać Boga całym sobą, to któż z nas ośmieliłby się powiedzieć, że jest i będzie kiedykolwiek zdolny do tego? Musielibyśmy mieć do czynienia z ludźmi bezgrzesznymi, pozbawionym słabości, perfekcyjnym. A takich nie ma. Nawet święci, których heroiczność cnót Kościół ogłasza, nie byli heroiczni we wszystkim. Ponieważ nikt poza Chrystusem nie mógł wypełnić Prawa, podobnie życia wiecznego nie osiąga się swoim wysiłkiem i wypełnianiem programu minimum. "U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga, bo Boga wszystko jest możliwe" - powie Jezus. Co jest niemożliwe? Osiągnięcie zbawienia. Dlatego życia wiecznego nie można rozpatrywać w kategoriach handlu, zarabiania i starań. Uczonemu w Prawie zabrakło bezinteresowności. Nie wyobrażał sobie, że można inaczej patrzeć na świat.
Pan Bóg nie musiał stwarzać świata, ani człowieka. Bez nas doskonale by sobie poradził. Ale właśnie w tym, że nie "musiał", poznajemy, czym jest miłość. W naszym stworzeniu Bóg nie ma żadnej korzyści czy interesu.
Uczony nie zrozumiał odpowiedzi Jezusa. Kierowany tym samym nastawieniem, co na początku, domaga się również zawężającej definicji bliźniego. Bo przecież nie może nim być... Samarytanin, nie-nasz, z innego kraju, z innego wyznania, z innego plemienia, z innej partii.
I Jezus znów zaskakuje. I trochę prowokuje. Za wzór bliźniego i miłości do drugiego stawia... Samarytanina, który powraca z Jerozolimy - z "ziemi nieprzyjaciół". Przypomnijmy, że dopiero co Chrystus został przepędzony z Samarii, "ponieważ zmierzał do Jeruzalem" (Por Łk 9, 53). Jakub i Jan chcieli przypiec niegościnnych Samarytan ogniem. Jezus najpierw surowo im zabrania, a teraz daje im kolejną i zadziwiającą lekcję.
Podczas gdy o człowieku leżącym przy drodze niewiele wiemy, bo jest nim każdy z nas, myślę, że Samarytanin został celowo wykrewany przez Jezusa na pozytywnego bohatera przypowieści, ponieważ uczony w Prawie (ale też wcześniej sami uczniowie) chcieliby wykluczyć takich ludzi z grona bliźnich. Bo nie należą do "naszych", nie myślą jak my, a przecież nasze zdanie jest najsłuszniejsze, no i w dodatku jeszcze są nam niechętni.
Chciałbym zobaczyć minę uczonego w Prawie, gdyż Jezus, wbrew oczekiwaniom, podaje szeroką definicję bliźniego: jest nim każdy, kto potrzebuje pomocy bez względu na kolor skóry, religię, naród, przynależność partyjną i stopień zażyłości czy wrogości. Samarytanin "uważany za dalekiego, stał się bliski temu, który potrzebował lekarstwa" - pisze Sewer z Antiochii. U ludzi bezinteresowna miłość, która przekracza granice sympatii i antypatii, jest spontanicznie bardzo trudna. Aby tak patrzeć na ludzi, trzeba mieć serce Boga, u którego nie ma względu na osoby.
Orygenes nie pozostawia nam żadnych wątpliwości: Samarytaninem w tej przypowieści jest sam Chrystus, który pochyla się nad Adamem - każdym człowiekiem. Podobnie zauważa św. Klemens Aleksandryjski, pytając: "Kimże innym byłby ów litościwy Samarytanin, jak nie swym Zbawicielem? Albo kto więcej od Niego litował się nad nami, gdy nas władcy ciemności nieomal o śmierć przyprawili, gnębiąc rozlicznymi ranami: obawą, pożądaniem, gniewem, troską, złudą, rozkoszą? A rany te uleczyć może tylko Jezus".
Ale Ojcowie Kościoła wyraźnie wskazują, że uzdrowienie człowieka odbywa się dwuetapowo. Najpierw Jezus niesie biedaka na sobie - cierpiąc i oddając za niego życie, a potem, gdy już infekcja została w ten sposób opanowana i rany wstępnie opatrzone, przyprowadza go do karczmy, pielęgnuje przez chwilę i dalsze leczenie powierza karczmarzowi, czyli głowie Kościoła, a szerzej każdemu chrześcijaninowi.
Interesujące jest też to, jak Orygenes interpretuje alegorycznie dwa denary, które otrzymuje karczmarz. Otóż te dwa denary to Ojciec i Syn, a dokładnie poznanie Ojca i Syna w Ojcu, dzięki któremu karczmarz nabywa dodatkowej motywacji do opieki nad chorymi. Innymi słowy, wypełnienie prawa i obowiązku to zbyt mało, aby okazywać miłosierdzie. Dopiero poznając jak dobry i miłosierny jest Ojciec oraz Syn, karczmarz nie zatrzymuje się na programie minimum, ponieważ Ojciec i Syn dają z siebie maksimum. Źródłem motywacji do działania i miłości bliźniego powinno być poznanie Ojca i Syna, czyli... życie wieczne.
Orygenes, podobnie jak dzisiaj Papież Franciszek, twierdzi, że Kościół ma być miejscem leczenia dla wszystkich. Nikomu nie może odmówić swojej pomocy. Ojciec Kościoła stwierdza, że Jezus nawołuje do wejścia do Kościoła swoimi znanymi słowami: "Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię". Dlatego pierwsi chrześcijanie cieszyli się, że są w Kościele, miejscu, wspólnocie, która przynosi ratunek, lekarstwo, pokój i pociechę. Chrystus chce, by Kościół pielęgnował i doprowadzał do zdrowia duchowego ludzi, którzy powierzeni są jego trosce.
Czym dzisiaj stał się Kościół? Czy ludzie rozpoznają w nim miejsce, gdzie można znaleźć ukojenie, pocieszenie i uzdrowienie? Czy dostrzegają w nim Jedynego Lekarza - Samarytanina, który pierwszy ratuje? Czy w Kościele nie popełniamy nieraz błędów Starego Testamentu i zamiast zdejmować ciężary, bardziej jeszcze obciążamy tych, którzy do niego wchodzą? Czy poznanie Ojca i Syna motywuje nas do okazywania miłosierdzia wszystkim, nawet tym, których nie lubimy?
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł