List do Hana Wegerif
24.08.1943
Po tej nocy pomyślałam przez chwilę w przypływie absolutnej szczerości, że byłoby grzechem nadal się śmiać. Jednak potem doszłam do wniosku, że również uśmiechnięci ludzie poszli przecież na transport, chociaż tym razem niewielu. Sądzę, że i w Polsce ktoś się uśmiechnie od czasu do czasu, choć z ostatniego transportu pewnie niezbyt wielu.
Kiedy pomyślę o twarzach mężczyzn z eskortującego uzbrojonego peletonu, ubranego w zielone mundury, mój Boże, te twarze! Przyglądałam im się, każdej z osobna, w ukryciu za oknem. Jeszcze nigdy nic mnie tak nie przeraziło jak te oblicza. Wpadłam w tarapaty z powodu zdania, które jest motywem przewodnim mego życia: "Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz". Te słowa przeżyły ze mną ciężki ranek. [...]
Ludzie ciągle żywili bardzo dziecinną nadzieję, że transport nie dojdzie do skutku. Wielu mogło stąd obserwować bombardowanie jakiegoś miasta w sąsiedztwie, może Emden. Dlaczegóż nie można by uszkodzić linii kolejowej, tak aby pociąg nie mógł odjechać? Coś podobnego jeszcze nigdy się nie wydarzyło, ale nadzieja daje o sobie znać podczas każdego kolejnego transportu, niezniszczalna nadzieja... [...]
Po południu - na dzień przed transportem - wędrowałam jeszcze raz po moim szpitalnym baraku, od łóżka do łóżka. Które z tych prycz będą jutro stały puste? Listy transportowe ogłasza się w ostatniej chwili, jednak różni ludzie wiedzą już wcześniej, czy się na nich znajdują. Młodziutka dziewczyna przywołuje mnie. Siedzi wyprostowana na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Ma wąskie przeguby i przezroczystą drobną twarz. Dziewczyna jest częściowo sparaliżowana.
Dopiero co zaczęła na nowo uczyć się chodzić, podtrzymywana przez dwie pielęgniarki. Krok po kroku.
- Słyszałaś, muszę iść na transport - wyszeptała.
- Co takiego... na transport?
Przez chwilę spoglądałyśmy na siebie bez słowa. Ona nie ma już twarzy, zostały jedynie oczy. W końcu powiedziała bezbarwnym cienkim głosem:
- Szkoda. Wszystko, czego się nauczyłam w życiu, pójdzie na marne. Trudno jest umierać, prawda?
Nagle łzy i okrzyk przełamały ten nienaturalnie zastygły wyraz jej twarzy:
- Och, najgorsze jest to, że muszę teraz opuścić Holandię. Że też nie pozwolono mi wcześniej umrzeć!
Potem, nocą, widziałam ją po raz ostatni.
W pralni stoi mała kobieta, trzymająca na ramieniu miskę z ociekającym praniem. Dopadła mnie. Wygląda trochę dziko. Zalewa mnie potokiem słów:
- To nie do pomyślenia. Jak to możliwe, muszę pójść na transport, ale pranie nie wyschnie przecież do jutra. A moje dziecko jest chore, ma gorączkę. Nie mogłaby pani sprawić, by mnie zwolniono? Nawet nie mam dość ubranek dla dziecka, dopiero co wysłali mi małe śpioszki, zamiast dużych. Och, jeszcze zwariuję. Wolno nam zabrać tylko jeden koc, będzie nam strasznie ciepło, jak pani myśli? W obozie jest mój bratanek, przywieźli nas razem. On nie musi pójść na transport, bo ma dobre papiery. Myśli pani, że to mogłoby mi pomóc? Niech pani powie, że nie muszę! Jak pani sądzi, czy dzieci zostaną przy matkach? Tak? Wróci pani w nocy? Pomoże mi pani? Czy papiery bratanka...
Kiedy mówię, że to było piekło, co daję Wam tym do zrozumienia? Raz jeden w środku nocy powiedziałam głośno do siebie, stwierdziłam dość trzeźwo: "Tak, tak, więc teraz jestem w piekle".
Nie da się rozróżnić, kto jedzie, a kto nie. Niemal każdy jest na nogach. Chorzy pomagają sobie wzajemnie ubrać się. Wielu w ogóle nie ma ubrania, bo ich bagaż zaginął lub jeszcze nie dotarł. Po baraku kręcą się damy z Fürsorge, "Opieki", i rozdają odzież: pasującą czy nie - to nie ma znaczenia, grunt, że masz coś na grzbiecie. Niektóre stare kobiety są śmiesznie poprzebierane. Przygotowuje się butelki z mlekiem dla niemowląt, których rozpaczliwy wrzask przenika przez wszystkie szczeliny baraku. Młoda matka zwraca się do mnie prawie skruszona:
- Zwykle moje dziecko nigdy nie płacze - zupełnie jakby czuło, co się wydarzy.
Wyjmuje dziecko, cudowne ośmiomiesięczne niemowlę, z prymitywnej kołyski i uśmiecha się do niego:
- Jeśli nie będziesz teraz grzeczny, nie pojedziesz z mamusią!
Opowiada mi o swoich znajomych:
- Kiedy swego czasu w Amsterdamie "zieloni" przyszli po nich, dzieci strasznie płakały. Ojciec pogroził im: "Jeżeli nie będziecie spokojne, nie pojedziecie tym zielonym autem, ten zielony pan nie weźmie was ze sobą". To pomogło. Dzieci się uspokoiły.
Czarnowłosa drobna kobieta o oliwkowej bystrej twarzy, ubrana w długie szare spodnie i zielony wełniany sweter, mrugnęła do mnie dzielnie:
- Nie jestem taka silna, choć się teraz śmieję.
Kobieta, którą spotkałam z wilgotnym praniem, niemal odchodzi od zmysłów:
- Czy nie mogłaby pani ukryć mojego dziecka - wskazuje na zawiniątko z jasnymi lokami i rozpaloną czerwoną buzią, wiercące się w łóżeczku z surowego drewna.
Pielęgniarka chce, by matka nałożyła dodatkowy wełniany sweter na sukienkę, ale ona się wzbrania:
- Nic więcej nie wezmę, co mi po tym... moje maleństwo - szlocha - odbiorą mi chore dziecko i nie ujrzę go nigdy więcej.
Podchodzi do niej ciężka, prosta kobieta o dobrodusznej, tępej twarzy i pociąga zrozpaczoną matkę w kierunku żelaznej pryczy, tak że siadają razem na jej krawędzi.
- Przecież jesteś taką samą zwykłą Żydówką - zwraca się do niej prawie śpiewnym chłopskim tonem - i też musisz iść na transport.
Kilka łóżek dalej dostrzegam nagle popielatą piegowatą twarzyczkę koleżanki, kucającej przy pryczy umierającej kobiety, która połknęła truciznę. Ta kobieta jest jej matką.
- Wszechmocny Boże, co tu się dzieje, co pani zamierza? - wymyka mi się.
Niska pokorna prosta kobieta z Rotterdamu - w dziewiątym miesiącu ciąży. Dwie siostry usiłują ją ubrać. Opiera monstrualne ciało o łóżeczko swego dziecka. Kropelki potu spływają po jej twarzy. Wpatruje się w pustkę, gdzie nie mogę dosięgnąć jej wzroku.
- Dwa miesiące temu - mówi głuchym słabym głosem - chciałam dobrowolnie towarzyszyć mężowi jadącemu do Polski, ale nie mogłam, ponieważ zawsze mam ciężkie porody. A dziś muszę... bo ktoś w nocy uciekł...
Płacz niemowląt wzmaga się i wypełnia wszystkie kąty i szpary upiornie oświetlonego baraku. Z trudem da się to wytrzymać. Pewne imię pojawiło się w mojej głowie: Herod. [...]
Stoi przede mną, swoje zniekształcone ciało owinęła kimonem z zielonego jedwabiu. Ma bardzo mądre czyste dziecięce oczy. Wpierw dłuższy czas przygląda mi się w milczeniu badawczym wzrokiem, następnie mówi z przejęciem:
- Chciałabym, och, chciałabym popłynąć moimi łzami do lepszego świata. Tak ogromnie tęsknię za moją kochaną matką. (Jej matka zmarła kilka miesięcy temu na raka. Zdarzyło się to w pralni przy toalecie - tam przynajmniej była przez chwilę sama, by móc umrzeć).
Luboczka pyta mnie ze swoim specyficznym akcentem, tonem dziecka, które prosi o wybaczenie:
- Dobry Bóg będzie mógł chyba zrozumieć moje wątpliwości w świecie takim jak ten?
Potem odwraca się ode mnie w niemal rozbrajającym geście bezgranicznego smutku. Przez całą noc jej zniekształcona postać w zielonym jedwabiu poruszała się pomiędzy łóżkami i wykonywała drobne usługi dla odjeżdżających. Ona sama nie musi jechać, przynajmniej jeszcze tym razem... [...]
Niespodzianie na asfalcie roi się od typów w zielonych mundurach. Nie pojmuję, skąd się nagle wzięli. Na plecach taszczą tornistry i broń. Przypatruję się uważnie ich sylwetkom i twarzom i usiłuję je ocenić bez uprzedzeń.
Podczas poprzednich transportów trafiali się nie zepsuci, dobroduszni osobnicy, którzy z osłupieniem w oczach przemierzali obóz z fajką w zębach i rozmawiali w niezrozumiałym dialekcie. Z nimi nie obawiałbyś się wybrać w podróż. Tym razem przeszły mnie ciarki. Grubiańskie szydercze twarze, na których daremnie szukać resztek czegoś człowieczego. Na jakich frontach wyrośli ci ludzie, w jakich obozach karnych zostali wyćwiczeni? Czy to karna deportacja? Kilka młodych kobiet siedzi już w wagonach towarowych, trzymają na kolanach niemowlęta, a ich nogi dyndają na zewnątrz. Pragną jak najdłużej cieszyć się świeżym powietrzem. Obok dźwigają chorych na noszach. To jest karny transport. Niemal chce mi się śmiać. Dysproporcje między strażnikami a strzeżonymi są zbyt absurdalne.
Mój towarzysz, który stoi obok mnie przy oknie, drży trochę. Przed miesiącami przywieziono go mocno poturbowanego z Amersfoort.
- Tak, tacy są ci faceci - stwierdza - i tak wyglądają.
Kilkoro dzieci przyciska nos do szyby. Przysłuchuję się ich śmiertelnie poważnej rozmowie:
- Dlaczego takie wstrętne podłe typy noszą zielony kolor zamiast czarnego? Przecież czarny oznacza zło?
- Popatrz, niosą jakiegoś chorego.
Kosmyk siwych włosów sterczy ponad pogniecionym kocem.
- Spójrz, kolejny chory.
- Widzisz - dziecko wskazuje "zielonych" - zaczynają się śmiać.
Coraz więcej ludzi wypełnia puste wnętrza wagonów towarowych. [...]
Wagony towarowe są w tej chwili pełne - można by tak powiedzieć. Tak ci się tylko zdawało. Na Boga, czy oni wszyscy też muszą się w nich zmieścić? Pojawia się nowa duża grupa osób. Dzieci nadal stoją z nosem przyciśniętym do szyby. Bardzo dokładnie wczuwają się w sytuację.
- Popatrz, znów ludzie wychodzą na zewnątrz, na pewno jest im za gorąco w pociągu.
- Komendant! - krzyczy nagle jedno z nich. [...]
Maszeruje wzdłuż pociągu żołnierskim krokiem: stosunkowo młody mężczyzna zrobił udaną karierę - tak przynajmniej można by to określić. Jest panem życia i śmierci holenderskich i niemieckich Żydów na wrzosowisku w prowincji Drenthe. Przed rokiem jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że istnieje takie wrzosowisko. Zresztą ja również. Dziś wysłał na transport 50 osób więcej, gdyż chłopiec w niebieskiej piżamie schował się w namiocie. Kroczy wzdłuż pociągu, a jego siwe, starannie wyszczotkowane włosy wystają z tyłu spod płaskiej jasnozielonej czapki. Wiele tutejszych głupiutkich podlotków - choć nie mają odwagi otwarcie się do tego przyznać - przepada za tymi siwymi włosami, które bardzo romantycznie odcinają się od względnie młodej twarzy.
Tego strasznego ranka jego oblicze ma niemal kolor żelaza. To twarz, jakiej długo jeszcze nie będę mogła rozszyfrować. Czasem wygląda jak wąska blizna, w której zrosły się razem zawziętość, ponuractwo i obłuda. Innym razem jest w nim coś między zadbanym pomocnikiem fryzjera a stałym gościem arystokratycznej knajpy.
Jednakże nieprzejednanie i nienaturalna sztywność dominują. Żołnierskim krokiem idzie wzdłuż wagonów towarowych, które trzeszczą w szwach. Dokonuje inspekcji swoich wojsk: chorych, niemowląt, młodych matek i mężczyzn z ogolonymi głowami. Przynoszą na noszach jeszcze kilku chorych. Komendant wykonuje zniecierpliwiony ruch ręką - załadunek nie odbywa się dostatecznie prędko. [...]
Kilku obozowych żydowskich prominentów wędruje wzdłuż pociągu.
- Oni też udają wichtig, ważnych - ktoś mruczy za moimi plecami.
- Transportowy bulwar - mówię na głos. - Czy kiedykolwiek będziemy w stanie opowiedzieć światu zewnętrznemu, co tu się rozegrało? - pytam mojego kompana. [...]
Pozdrawiam Was, kochani.
[Etty]
Skomentuj artykuł