Okres Bożego Narodzenia to czas, w którym wszystkie dostępne nam telewizje będą zalewać nas "bożonarodzeniowymi" filmami. Będzie więc pewnie opowieść o Mikołaju, który złamał nogę i potrzebuje zastępstwa; albo o kłopotach sześciolatka, który w czasie Wigilii pozostaje sam w domu, albo gania po Nowym Jorku.
Jeszcze gdzieś indziej pokażą być może historię człowieka, który podróżował w czasie by zobaczyć trzy różne wieczory wigilijne. W tych bardziej "pobożnych" kanałach znajdzie się nawet jakaś opowieść o Trzech Królach, którzy wędrowali w poszukiwaniu Mesjasza przeżywając wiele niesamowitych przygód. Każdy na pewno znajdzie coś dla siebie. A jeśli nie, to na półce z filmami pod naszym telewizorem, lub w wypożyczalni płyt DVD, czy może choćby w kolorowym tygodniku z modą z pewnością znajdzie się jakiś miły, familijno-świąteczny film, coś godnego "wrzucenia na oczy" (jak mawiał jeden z moich współbraci) w czasie tych uroczystych dni.
Co bardziej uduchowieni członkowie rodziny wpadną na chwilę w "święte oburzenie", że w czasie Świąt zamiast patrzeć na szopkę wszyscy gapią się w telewizor. Ale gdy po chwili nie znajdą posłuchu to może i sami dadzą się wciągnąć i ponieść przez urok i magię szklanego - czy może już nawet plazmowego - ekranu.
I tak miło i rozrywkowo przebiegnie nam ten czas. Pewnie mógłbym się zżymać na takie spędzanie Bożego Narodzenia. Nie zmieni to jednak magiczno-telewizyjnej rzeczywistości. Nie zmieni, bo może nie do końca wiemy, co tak naprawdę się stało ponad 2000 lat temu w Betlejem i dlaczego ten czas jest tak waży. Tak przyzwyczailiśmy się do tego, że "Bóg się rodzi", że chyba przestało nas już dziwić to, co śpiewamy w kolędzie, że oto "Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami".
Wróćmy jednak do filmów, bo, jak już nie można inaczej, to i przez nie Bóg może czasem do nas przemówić. Przynajmniej do mnie przemówił. I nie był to wcale film religijny. A już na pewno nie oglądany w czasie tych czy innych świąt. Widziałem go przed kilku laty. Było to na tyle dawno, że j nie pamiętam już nawet tytułu. Wiem na pewno, że był amerykański (jak większość wyświetlanych u nas filmów), i że był zabawny. Jednak co ważniejsze to fakt, że choć nie pojawił się w nim nawet na moment wątek religijny, choinka czy choćby świąteczna atmosfera, powiedział mi sporo o tym, co najbardziej istotne w prawdzie o narodzinach Boga śród nas.
Film opowiadał historię bogatego przedsiębiorcy, który założył się z innym milionerem o to, że zdoła przeżyć kilka dni w slumsach. W ustalonym czasie wszedł w przebrany za żebraka do wyznaczonej dzielnicy: bez pieniędzy, kart kredytowych, komórek czy choćby jakiegoś dokumentu tożsamości i rozpoczął swoje "ubogie" życie. Wszystko go złościło, wszystko denerwowało, wszystko było nie takie, jak w jego "normalnym" świecie. Ale powtarzał sobie, że za kilka dni koszmar się skończy i zdobędzie upragnione tereny pod nowe inwestycje (co było stawką zakładu). Wizja upragnionego zysku dodawała mu sił. Spotykając innych ludzi nie nawiązywał z nimi kontaktu, ponieważ - w jego opinii - nie dorastali mu nawet do pięt. Poza tym nie chciał się wiązać z kimś, kogo za kilka dni miał nadzieję nie spotkać już nigdy więcej. I choć wyglądał jak nędzarz i prowadził ubogie życie, grał jedynie rolę biedaka, w którą się wcielił na krótko.
Nasz bohater nie wiedział jednak, że w trakcie swojej nieobecności jego partner postanowił przejąć cały jego majątek. Przekonał akcjonariuszy i sąd, by uznali go za niepoczytalnie chorego i odebrali prawo do wszystkiego, co posiadał. Jako dowód utraty zmysłów opowiedział o życiu żebraka w dzielnicy slumsów ich dotychczasowego szefa (przemilczając sprawę zakładu).
I tak oto w jednym momencie nasz milioner stał się rzeczywistym biedakiem. Już nie grał roli nędzarza, lecz rzeczywiście nim się stał. Teraz, kiedy był taki sam jak inni jego towarzysze niedoli, kiedy jedynym jego bogactwem było jego człowieczeństwo, mógł w pełni z mini się spotkać: rozmawiać, czasem płakać, a czasem śmiać się prze łzy. Dopóki udawał kogoś, kim nie był, jego relacje z innymi były tylko pozorne. W momencie, gdy naprawdę nic nie miał i stał się jednym z nich, wszystko zaczęło wyglądać inaczej.
Film, jak to zwykle bywa w filmach, szczególnie tych amerykańskich, kończy się happy end`em, którego nie zdradzę, by nie psuć zabawy tym, którzy się z nim zetkną.
Ale gdzie tu miejsce - ktoś spyta - na Boże Narodzenie i jego Tajemnicę? No właśnie. Z tym narodzeniem Boga to trochę tak, jak z naszym bohaterem sprzed utraty majątku. Wiele osób sądzi, że Jezus wszedł w nasz świat tylko na chwilę, trochę tak jakby "przebrał się" za człowieka; że przeszedł przez ten nasz "łez padół" i jakoś wytrzymał, bo w perspektywie miał powrót do swojego dawnego, idealnego "niebieskiego" pałacu. Jakoś trudno nam uwierzyć, że kiedy Bóg raz stał się człowiekiem, kiedy narodził się w Betlejem, to już na całe życie, na zawsze. Bóg może się z nami spotkać tylko dlatego, że stał się na zawsze taki, jak my! Lub mówiąc precyzyjniej: my możemy się spotkać z Bogiem tylko dlatego, że On nieodwracalnie i w każdym calu stał się taki, jak my (oprócz grzechu).
Oto prawdziwy i największy Bogacz, Pan nieba i ziemi stał się z dobrej i nieprzymuszonej woli żebrakiem, aby nas zrozumieć, by się z nami spotkać, by nam przyjść z pomocą. W Jego przyjściu na ziemię nie chodziło o zakład, o nowe tereny pod budowę, czy o to, by zasmakować przez chwilę innego życia. Nie. Jemu chodziło o nas samych! Decyzja, którą podjął "przed wiekami", była decyzją "na wieki", na zawsze. Od tamtej nocy w Betlejem już nic nie może tego zmienić. Bóg stał się człowiekiem. Nie przybył do nas z krótką wizytą, jak przedstawiciele rządu na miejsce wielkiego pożaru, przejścia trąby powietrznej, powodzi czy innej tragedii. On - używając tego obrazu - dobrowolnie i na zawsze staje się jednym z tych, których dotknęła taka tragedia.
Kiedy o tym pomyślimy przez chwilę, kiedy ta prawda dotrze do naszej głowy i serca, nie pozostanie nam nic innego jak wcisnąć "Power Off" na pilocie naszego telewizora i stanąć z otwartymi ze zdumienia i zadziwienia ustami z powodu tak wielkiej miłości, która objawia się w Bożym Narodzeniu. Bo okazuje się, że takiej decyzji Boga nie można zrozumieć inaczej, jak tyko poprzez miłość.
To właśnie po to jest nam dany świąteczny czas Bożego Narodzenia. Można go spędzić przed ekranem nawet największego telewizora, który pod choinkę przyniesie Mikołaj. Tylko czy wówczas znajdzie się choćby chwila na refleksję, zadumę i… zdziwienie wobec tak wielkiej miłości?!
Skomentuj artykuł