(fot. shutterstock.com)
Jeśli chcesz być uczniem Jezusa na pół gwizdka, to daj sobie spokój. Niby się zaangażujesz, będziesz za Nim szedł, ale tylko do momentu, gdy będzie ci to pasować.
"Jeśli ktoś przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca, matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem" (Łk 14, 26)
Jezus zniechęca. Mówi o tym, "kto nie może" bardziej niż "kto może" być Jego uczniem. Dostrzega, że tłumy ciągną za Nim, bo spodziewają się takich czy innych dóbr dla siebie. On jednak szuka uczniów. Nie popiera postawy tłumu, który chce głównie brać, ale niewiele dać i poświęcić. Tłum chciałby mieć ciastko i zarazem je zjeść. Dlatego Nauczyciel odwołując się do obrazu budowy wieży czy wyprawy wojennej, ostrzega ludzi przed porażką: "Jeśli chcesz być uczniem na pół gwizdka, to daj sobie spokój. Niby się zaangażujesz, będziesz za Mną szedł, ale tylko do momentu, gdy będzie ci to pasować. Jeśli trzeba będzie w końcu zrezygnować z "ciastka", odejdziesz i jeszcze będziesz miał pretensje do Mnie, że zabrałem Ci tyle życia i pięknych chwil. Więc się dobrze zastanów, za kim idziesz i co robisz".
Słowa Jezusa o nienawiści do bliskich są szokującą, niewygodną prawdą, także dla wierzących. Rzadko ich wyjaśnienie pojawia się w kazaniach i na rekolekcjach wielkopostnych. Powód? Jeśli uznamy, że rodzina jest najważniejsza, ale też naród, ojczyzna, majątek, zdrowie czy reputacja, wtedy twarde wymaganie Jezusa gorszy. Nie wiadomo, co z nim zrobić, najlepiej je przemilczeć lub tak "wygładzić", żeby swoim ostrzem nas nie poraniło i nie wstrząsnęło ułożonym po swojemu światem.
Nawet jeśli świadomie zdecydujemy się pójść za Jezusem, to jednak dylemat pozostaje. Jak byśmy się nie gimnastykowali, greckie słowo "miseo"- "nienawidzić", po prostu jest w tekście. Ale w głowie rodzi się rozterka. Bo jak pożenić ze sobą ważność czwartego przykazania Dekalogu, które Jezus potwierdza (Por. Mt 19, 18-19) z nienawiścią do własnych rodziców? Nie pozwala również na rozwody i pozostawienie żony z jakiegokolwiek powodu (Mt 19, 9), a z drugiej strony mówi, że są tacy, którzy dla królestwa Bożego opuszczają dom lub żonę, braci, rodziców lub dzieci (Por. Łk 18, 29) ? Czy Jezus nie przeczy samemu sobie? Czy miłość do Boga wyklucza miłość do najbliższych?
Nie wyjdziemy z tego impasu, jeśli nie oderwiemy się od naszego współczesnego pojmowania "nienawiści". Musimy poszerzyć nasze rozumienie. W Ewangelii według św. Mateusza czytamy nieco inną wersję tego samego warunku: "Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien" (Mt 10, 37)
Z kontekstu wynika, że "nienawidzić ojca lub matkę" to wciąż "kochać, tylko że mniej", ale nie z powodu niechęci, lecz miłości do kogoś, kto jest od nich większy. "Miseo" oznacza również "separację", "odłączenie", "odsunięcie". "Jezus nie naucza przecież nienawiści i nie nakazuje uwolnić się od przywiązania do najdroższych ów Bóg pokoju, który nawet nieprzyjaciół poleca miłować" - pisał św. Klemens Aleksandryjski.
Jeśli wybieram Jezusa, nie oznacza to automatycznego zapomnienia o istnieniu swoich rodziców czy porzucenia małżeństwa. Tak rozumując, doszlibyśmy do absurdów. Tym bardziej nie powinienem uciekać się do agresji i życzenia źle tym, którzy mnie nie rozumieją, choć są moimi bliskimi. Chodzi raczej o przedkładanie jednego dobra nad drugie. W miłości istnieje pewna hierarchia. Nie wszystkich i nie wszystko mamy kochać tak samo.
Są przynajmniej trzy przypadki, kiedy możemy być nakłaniani do podjęcia tak radykalnego wyboru - "nienawiści" do bliskich. O pierwszej mówi Jezus, kiedy ostrzega, że przyszedł przynieść rozłam (Łk 12, 51). Rodzina jak klin wejść między ucznia a Mistrza. Na przykład, pewnego dnia syn ojca w przeciętnie wierzącej rodzinie stał się bardziej wierzący, to znaczy, pod wpływem jakiegoś doświadczenia uświadomił sobie, że za deklarowaną wiarą muszą iść uczynki. I tak uczestnicząc w rodzinnym biznesie nagle stwierdza, że nie może już dłużej oszukiwać na podatkach, co jest w tej firmie na porządku dziennym. Domownikom nie podoba się jego niespodziewana zmiana. Chcą mu więc przemówić do rozsądku, żeby się nie wygłupiał. I wybić mu z głowy fanaberie. Jeśli to nie skutkuje, zaczynają go wyśmiewać, że jest naiwny, bo przecież wszyscy tak robią. Odwołują się też do "szlachetnych" pobudek: nie można przecież działać wbrew swojemu ojcu, który wyłożył tyle kasy na wykształcenie, podróże, mieszkanie. Mianował też syna wiceprezesem, a on taki niewdzięczny się zrobił. Gdy napiętnowany nadal nie chce zmienić zdania, zdesperowana rodzina zaczyna grozić, że pozbawi go udziałów w firmie. W końcu może się od niego odwrócić, a nawet znienawidzić. Człowiek taki po ludzku poniesie porażkę. Według Boga, odniesie zwycięstwo. Ale jego skutkiem jest rozłam w rodzinie.
Oczywiście, Jezus nie każe znienawidzić rodziny tak jak czasem rodzina czyni to wobec jednego z jego członków. Kochać nie oznacza jednak godzić się na zło pod pretekstem zachowania więzów rodzinnych, które mają być nadrzędne wobec wszystkiego - jak w mafii.
Ale jest też druga opcja. Zdarzają się takie sytuacje, kiedy jeden z członków rodziny po prostu musi ją zostawić, wybierając większe dobro. Niekoniecznie spotyka się to z nieprzychylną reakcją rodziny, a często nie ma na taką reakcję czasu.
Czy św. Tomasz More postąpił właściwie, zadając ból swojej żonie i czwórce dzieci, ponieważ nie chciał zgodzić się na podpisanie lojalki wobec króla Henryka VIII, który ogłosił się głową Kościoła w Anglii? Został ścięty za brak "posłuszeństwa".
Czy bł. Wincenty Lewoniuk i towarzysze, męczennicy podlascy, wykroczyli przeciwko przykazaniom, zostawiając za sobą wdowy i sieroty, bo bronili swojej wiary i przypłacili to życiem?
Czy Ulmowie, ukrywający Żydów, poszli złą drogą, gotując całej rodzinie śmierć i nie pozwalając własnym dzieciom na normalny rozwój?
Trzecia opcja dotyczy osób, które z góry rezygnują z rodziny, dobrowolnie wybierając ubóstwo i życie w stanie bezżennym. Ale ten wariant jest o wiele łatwiejszy do przyjęcia i zrozumienia niż dwa poprzednie. Tutaj zostawia się potencjalnego małżonka, dzieci i majątek, jedynie w sercu, a nie rzeczywiste osoby i rzeczy.
Dlaczego mamy takie trudności z przyjęciem tego wymagania Jezusa?
Św. Ignacy Loyola uważa, że główną przyczyną naszych oporów w zostawieniu tego, co wydaje nam się najważniejsze, a ostatecznie także grzechów, jest absolutyzowanie stworzenia. Bo choć jest ono dobre, nie jest Bogiem. Stoi za tym nieład, który kieruje naszym myśleniem, uczuciami i wyborami. Święty wychodzi z założenia, że świat i życie ludzkie nie opiera się na chaosie i zupełnej dowolności, lecz na prawdzie i porządku. Nieporządek, który powoduje zamieszanie w życiu, najprościej rzecz ujmując rodzi się w nas wtedy, gdy mylimy środki z celami. Dotyczy to najpierw całego życia, a następnie poszczególnych jego sfer lub etapów. Oznacza to, że często nieźle orientujemy się w dostępnych nam darach, ale z horyzontu znika nam ich Twórca i Źródło. Zapominamy też, po co właściwie zostały nam te dobra dane.
Święty pisze tak: "Zdarza się, że wielu wybiera najpierw małżeństwo, a to jest środkiem, a potem dopiero służenie Bogu, Panu naszemu, w stanie małżeńskim; a przecież służyć Bogu jest celem. Podobnie są inni, co to chcą mieć najpierw beneficja kościelne, a potem dopiero, mając je, chcą służyć Bogu. Tacy nie dążą prostą drogą do Boga, ale chcą, aby Bóg szedł prostą drogą do ich nieuporządkowanych uczuć i przywiązań; w ten sposób z celu życia czynią środek, a ze środka cel" (ĆD, 169)
Ignacy nie zachęca nas do tego, byśmy przeciwstawiali stworzenia Bogu, miłość ludzką miłości boskiej. Nie można jednak stawiać Boga w jednym porządku z wszystkim innym, jakby był jego częścią. On jest we wszystkim i ponad wszystkim jednocześnie. Człowiek wybierając cokolwiek na ziemi, zwłaszcza w sprawach ważnych, powinien mieć - jak pisze św. Ignacy - oko intencji proste, "wpatrzone jedynie w cel, dla którego jest stworzony, a mianowicie dla chwały Boga".
Często się zdarza, że prosząc o coś Boga, np. o zdrowie, o dobrego męża lub żonę, czy jakiekolwiek inne dobro, z góry zakładamy, że to, co chcemy będzie dla nas dobre. I nie pytamy najpierw, jaka jest Jego wola, czy to będzie rzeczywiście dobre dla nas, czy posłuży do naszego zbawienia. Najpierw wybieramy, a potem chcemy, by Bóg zaakceptował i wspierał to, co sami sobie obraliśmy za drogę. Traktujemy Go więc jak pogańskiego bożka. Jednak kiedy widzimy, że Bóg nie odpowiada na nasze prośby, zaczynamy się dąsać, obrażać na Niego, oskarżać o nieczułość, brak troski, obojętność. Ale co my wtedy robimy? Ulegamy subtelnej szatańskiej pokusie: próbujemy nagiąć Boga do naszych celów, oczekiwań i wyobrażeń. Nie pozwalamy Mu być wolnym. Sami stawiamy się w centrum. Chcemy, aby On był jedynie "dodatkiem" do naszego życia, dobrą wróżką na zawołanie, która by zabezpieczała to lub tamto. No i na końcu stwierdzamy, że już w Boga… nie wierzymy, kiedy nasze wizje się nie spełniają. Odwracamy się od Niego. Zaczęliśmy entuzjastycznie budować wieżę, ale gdy tylko coś nie poszło po naszej myśli, to się wycofujemy z prac.
Oczywiście, tego nieporządku nie widać na pierwszy rzut oka, ponieważ małżeństwo, kapłaństwo, życie zakonne czy inne rzeczy są z natury dobre. I to może nas utwierdzać w słuszności. Nie dostrzegamy więc powodów, dlaczego wybór miałby być niewłaściwy, no i że działamy pod wpływem nieuporządkowania.
Ćwiczenia Duchowe, które św. Ignacy Loyola przeżył najpierw na własnej skórze jako osoba świecka, służą właśnie temu, by lepiej poznać Pana, wprowadzić porządek w życiu i wybierać to, co rzeczywiście służy naszemu zbawieniu. A wszystko zaczyna się od uświadomienia sobie, po co i dla kogo żyjemy. Wtedy słowa Jezusa nie będą aż tak szokujące, chociaż bez Jego wsparcia niełatwe do wdrożenia w życie.
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł