Kiedy piszę ten tekst parady niepodległości są już za nami. Modliłem się, by było spokojnie, by nikt: z lewa, z prawa, z środka, jakiejkolwiek partii i frakcji nie podniósł ręki na swojego brata Polaka, by nikt ze względu na swoje przekonania nie usłyszał żadnego złorzeczenia. Wiem jednak, że Bóg nie gwałci naszej wolnej woli i ostatecznie było tak, jak chcieli ludzie.
Co roku słucham, z perspektywy obserwatora, relacji z tych parad, o tym, że "to ci drudzy są źli" i tego, że "my wiemy lepiej: co i jak świętować". Nie staję po żadnej stronie, bo nie ma takiej potrzeby. Dla mnie ważne jest to, że dzięki krwi Polaków, przelanej lata temu, my dziś w spokoju możemy żyć i cieszyć się wolnością. (Tak wiem, że dla wielu ta wolność jest prowizoryczna, częściowa i tak naprawdę nieistniejąca, a dopóki tego nie zobaczę jestem częścią systemu - cokolwiek to znaczy.)
Piszę o tym kontekście, bo w nim właśnie przychodzi do mnie słowo z Ewangelii Łukasza o zgorszeniu. I już od jej pierwszych słów widzę, że nie będzie z nią łatwo. "Powiedział do swoich uczniów". A więc do mnie.
W ostatnich dniach dałem się wciągnąć (sobie samemu i swoim małościom) w kilka bezsensownych dyskusji, w których zrobiłem coś, czym sam się brzydzę - wyeksponowałem czyjeś błędy w sposób publiczny. W emocjach (tłumaczę, nie usprawiedliwiam siebie) kilka razy wciągnąłem się w kilka rozmów, w których poleciały kamienie w kierunku innych. Dziś jest mi z tego powodu najzwyczajniej w świecie głupio. Nie dlatego, że nie miałem racji, ale dlatego, że okazałem się głupcem, któremu wydawało się, że MUSI innym powiedzieć JAK JEST. Poza nakarmieniem swojej pychy, niczego konstruktywnego nie zrobiłem.
Jezus mówi do swoich uczniów, a więc do mnie. Ostrzega, że biada temu przez którego przyjdą zgorszenia. Łatwo mi powiedzieć, że ktoś jest źródłem zgorszenia, łatwo mi przychodzi powiedzieć/napisać: "ten człowiek jest durniem, debilem, głupcem". Przecież nic mnie to nie kosztuje. Znam podstawowe mechanizmy działania tłumu (również internetowego), wiem, co i kiedy napisać, by znaleźć wielu popleczników. Rodzi się jednak ważne (dla mnie) pytanie: "po co mi to?"
Niektórzy chrześcijanie, w obecnym czasie lubią używać słowa "zgorszenie". Ciągle ich coś gorszy, obraża, oburza. Trochę tego mechanizmu doświadczyłem na sobie, we wspomnianych sprawach. Najpierw człowiek znajduje sobie kogoś, kogo można pokazać, wypunktować, udowodnić wszystkim, że jest "gorszym". Przelać na niego wszystkie swoje frustracje i kompleksy, a wszystko to w imię chrześcijańskiego potępiania zła.
Następnie jest etap szukania "kompanów", którzy myślą podobnie do mnie, oni nie mają zadania wzmocnić sprawy, ich zadanie tak naprawdę ogranicza się do podtrzymywania mnie w moich lękach i kompleksach.
Tymczasem Jezus mówi o zgorszeniu do swoich uczniów. Nie mówi: "idźcie tropić gorszycieli", ale każe uwiązać kamień u szyi gorszycielom wśród swoich uczniów.
Po co mi wiara, która góry przenosi, kiedy nie jestem w stanie zapanować nad swoim gniewem i kompleksami? Czy taka wiara nie ma służyć tylko jednemu: mojemu choremu ego, które domaga się coraz to nowszych ofiar, tylko po to, by nie zająć się swoim schorowanym i pełnym nieprzebaczenia sercem?
Matką się nie walczy ze swoimi wrogami.
***
Tekst pochodzi z bloga Grzegorza Kramera SJ
Skomentuj artykuł