Siedziałem sam w pustym, ciemnym kościele. Powiedziałem Symeonowi, że nie chcę spektakularnych doznań. Chcę tylko zobaczyć to samo światło, które poruszyło jego serce. Po przyjęciu Komunii wróciłem do ławki, a po twarzy spływały mi łzy inne niż te, które znałem do tej pory. Wypełniło mnie uczucie, które trudno opisać znanymi mi słowami.
Od zawsze miałem problem ze świętymi. Nie rozumiałem ich fenomenu. Raziła mnie ich doskonałość, wydawali się nierealni. Wszystko, co miałem okazję poznać, czytając ich życiorysy, napawało mnie bardziej strachem niż fascynacją. W pewnym momencie swojego życia powiedziałem sobie: "Ja nie chcę być święty". Bo niby dlaczego miałbym tego chcieć? Ich życie było pozbawione normalności i radości. Myślałem: by zostać świętym, trzeba cierpieć i obsesyjnie myśleć o Bogu. Wszystkie historie, jakie znałem, były skoncentrowane na bólu, rezygnacji, a w wielu przypadkach ich jedyną zasługą była śmierć. Tak widział to piętnastoletni chłopak. Tak przedstawiały to hagiografie. Dlatego właśnie nie potrafiłem zrozumieć świętości ani jej zapragnąć, bo wydawała mi się całkowitym zaprzeczeniem mojego świata.
Wszystko zmieniło się, gdy odkryłem, na czym polega ich rola. Na początku studiów przeżyłem swoje nawrócenie. Bycie osobą wierzącą nie oznaczało, że tego nie potrzebowałem. Targały mną wątpliwości i pytania, na które nie potrafiłem udzielić odpowiedzi. Takim problemem do rozwiązania była dla mnie msza święta. Przyjmowałem Komunię Świętą bez przekonania, że jest czymś ważnym. Znajomi podrzucali mi opisy najróżniejszych cudów eucharystycznych i historie świętych mających tę pewność, której mi w tamtym okresie brakowało, ale to do mnie nie docierało. Potrzebowałem bardziej kogoś, kto zrozumie moje wątpliwości, niż świadectwa osoby, która ich nigdy nie miała.
Strażnik Eucharystii
Mały cud w moim życiu wydarzył się w adwencie. Na kazaniu Jan Góra OP powiedział, że każdy z nas ma imię, które mówi coś o Bogu i przez które Bóg chce nam coś szczególnie powiedzieć. Moje oznacza "Bóg wysłuchał". Tym tropem doszedłem do intrygującej postaci, która je nosiła, a był nią Symeon Jerozolimski. Zainteresowałem się nim. Zacząłem mu się zwierzać ze swoich rozterek i modlić się w jego towarzystwie, bo chyba tak najlepiej o tym powiedzieć. Nie do niego, nie przez niego, ale obok niego. Pierwszy raz uczyniłem kogoś w swoim życiu patronem. Symeon czuwał nad moim adwentem.
Pewnego dnia pojawiłem się na roratach znacznie wcześniej. Siedziałem sam w pustym, ciemnym kościele. Wtedy się przebudziłem i zrozumiałem, że życie starca Symeona przynosi mi odpowiedź, jak sobie poradzić z tymi wszystkimi pytaniami. Zawsze wydawało mi się, że skoro Duch objawił mu, że nie umrze, póki nie zobaczy Zbawiciela, to żył przez te wszystkie lata w pewności, radości i świetle. Myliłem się. To starzec, który całe życie spędził w niepewności i na oczekiwaniu. Pewnego dnia podczas modlitwy miał natchnienie. Nie było to ani objawienie, ani spektakularne działanie Boga, ale zwyczajne poruszenie. Prosta myśl: "Nie umrzesz, póki nie zobaczysz Zbawiciela". I całkowicie się poddał tej myśli. A zapowiadała ona też lata wewnętrznej ciemności, bo nie miał żadnych narzędzi, które dawałyby mu pewność, że słowa te się wypełnią. Przez lata zapewne tracił wiarę nie raz. Studiował i poszukiwał odpowiedzi. I wtedy wydarzyła się rzecz niezwykła. Już w sędziwym wieku był świadkiem, jak pewna uboga żydowska rodzina przyniosła do świątyni noworodka. Wziął Jezusa na ręce i wtedy znowu poczuł to coś, wzruszył się.
Takim samym językiem, z taką samą delikatnością Bóg przemówił do niego już kiedyś. Symeon ożył po latach hibernacji. Z całą mocą oraz pewnością wyśpiewał piękne słowa: "Teraz, o Panie, pozwól odejść Twemu słudze w pokoju, bo ujrzałem Twoje zbawienie". Jako kapłan był zapewne w swojej społeczności wielkim autorytetem. Wszystko to postawił na szali. Izrael oczekiwał potężnego mesjasza, politycznego wybawcy, a Symeon powiedział im: to bezbronne dziecko jest waszym Bogiem i ratunkiem. Stało się dla mnie jasne, że ten starzec jest też strażnikiem Najświętszego Sakramentu. Bóg przyjął postać bezbronnego dziecka, żeby być pomiędzy swoim ludem. Bóg dał się zabić, aby przyjąć jeszcze bardziej bezbronną postać w okruchu Chleba, by już na zawsze pozostać ze swoim ludem.
Do kościoła zaczęli schodzić się pierwsi studenci na roraty. Powiedziałem Symeonowi, że nie chcę spektakularnych doznań, ale bardzo chcę zobaczyć to samo światło, które poruszyło delikatnie jego serce po latach pustki i czekania. Byłem pewny, że wysłuchał moich próśb. Po przyjęciu Komunii wróciłem do ławki, a po twarzy spływały mi łzy inne niż te, które znałem do tej pory. Nie był to smutek ani wzruszenie, lecz wewnętrzny oddech wolności, pokój i nadzieja. Wypełniło mnie uczucie, które trudno opisać znanymi mi słowami. Miałem pewność, że uczynił to ten kawałek Chleba, który przed chwilą połknąłem. Zrozumiałem, że światło, które zobaczył Symeon, nie było oślepiającym rozbłyskiem, ale ocieplającym twarz promieniem, który przywrócił mu widzenie wszystkich barw świata. Tak jakby człowiek o zaburzonym widzeniu barw nagle dzięki specjalnym okularom zobaczył, jaki ten świat jest piękny, niesamowity i kolorowy. Przypomniało mi się to po latach, gdy abp Konrad Krajewski zachęcał nas, byśmy opalali się przed Najświętszym Sakramentem. Ja to odkryłem dzięki Symeonowi i uwierzyłem, że święci są wśród nas. Od tego momentu z wiarą i przekonaniem odmawiam Credo, mówiąc, że wierzę w obcowanie świętych. Symeon już na zawsze został moim patronem chrzcielnym. Do dzisiaj mnie inspiruje, a moim marzeniem jest, aby umierając, mieć taką samą świadomość niesamowitości tego świata.
Modlitwa nie jest przekonywaniem upartego Boga do naszych racji
Jaka jest więc tajemnica działania świętych? Oni są po to, by nas inspirować. Przypisanie im wstawiennictwa w konkretnych sprawach nie oznacza, że nie pomogą nam w innych. Miarą ich skuteczności nie jest przypisanie jednego patronatu, ale prawdziwość i szczerość naszej modlitwy.
Święci wiele razy dali mi dowód, że nie są maszynkami spełniającymi życzenia. Wśród wielu cudów, jakich doświadczyłem w życiu, chyba największy jest ten, gdy potrafiłem zrezygnować ze swoich planów, bo zrozumiałem, że wcale nie przyniosłyby mi dobra. Często robimy coś pochopnie, a święci zachęcają, aby usiąść w ich towarzystwie, na przykład przy dobrej kawie, i nabrać do tego dystansu. Tylko w takim spokoju można naprawdę zajrzeć w siebie i dotrzeć do istoty naszych pragnień. Czy naprawdę potrzebuję wygranej w loterii? Czy może bardziej wiary, że moja wartość jest niezależna i większa od pieniędzy? Bóg doskonale wie, co jest w naszych sercach, ale rozumie też, że czasem łatwiej porozmawiać z człowiekiem. Dlatego dał nam Jezusa i świętych. Dał nam również Matkę, żebyśmy mogli się wtulić w czyjeś ramiona, gdy jesteśmy jak obrażone dzieci. Bo szalenie potrzebujemy czułości i bardzo się tego wstydzimy. W swoim dziecinnym zawstydzeniu możemy wołać do Niego przez innych. Modlitwa nie jest przekonywaniem upartego Ojca do naszych racji, ale rozmową. Warto rozmawiać ze świętymi, żeby móc czasem usłyszeć siebie samego.
To nie fragment kości sprawi, że Bóg usłyszy nasze modlitwy. Relikwie nie zwiększają naszego zasięgu, nie działają jak wzmacniacze antenowe. Jezus nam obiecał, że tam, gdzie modlimy się we dwóch lub trzech, On również będzie (por. Mt 18,20). A ile razy wydaje ci się, że jesteś sam? Święci zawsze wołają razem z nami do Boga. Modlitwa jest przede wszystkim po to, byśmy mogli usłyszeć Boga.
***
Tekst pochodzi z książki "Po tej stronie nieba. Młodzi Święci". Znajdziecie w niej wielu inspirujących świętych i nie-świętych, którzy żyli i kochali na 100 proc.
Szymon Żyśko - dziennikarz i redaktor DEON.pl, opiekun blogosfery blog.deon.pl. Autor książki "Po tej stronie nieba. Młodzi święci". Prowadzi autorskiego bloga<<
Skomentuj artykuł