Szymon Hołownia: zaproście ich do stołu

Szymon Hołownia: zaproście ich do stołu
(fot. Matus Duda / Shutterstock.com)

Najbardziej lubię, gdy w debatach nad kwestią przyjęcia przez Polskę uchodźców, po wylaniu wszystkich obaw, sformułowaniu wszystkich generalizacji i spostponowaniu wszystkich gestów papieża, pojawia się argument: "a poza tym powinniśmy najpierw nakarmić polskie dzieci, a nie syryjskie, wystarczy się rozejrzeć - w Polsce bieda, ile dzieci je wyłącznie chleb z cukrem".

W zbyt wielu jałowych dyskusjach tego typu wziąłem już udział, wiem więc, że nie ma lepszej metody niż przeniesienie emocjonalnego dyskursu na poziom liczb. Przy okazji facebookowej wymiany zdań z pewnym obrońcą "Polski dla Polaków" postanowiłem sprawdzić, ile polskich dzieci rzeczywiście je wyłącznie chleb z cukrem. W Polsce nie ma głodu, takiego jak np. w Kongu, gdzie skrajnie wyniszczonych leczymy wraz z Siostrami od Aniołów w Ośrodku Dożywiania w Ntamugendze. Według dostępnych w internecie danych od 100 do 200 tys. polskich dzieci cierpi jednak z powodu "cichego głodu", niedożywienia, które przynosi fatalne skutki dla człowieka w dłuższej perspektywie życiowej. Wiele organizacji pracuje w naszym kraju, by ów problem rozwiązać, ale to - jak widać - wciąż za mało.

DEON.PL POLECA

Jak to możliwe, skoro - okazuje się przy okazji debaty imigracyjnej - tylu rodakom ta sprawa tak leży na sercu? Argument "polskich dzieci" słyszę przecież (prędzej czy później) z ust niemal każdego przeciwnika imigracji. Sondaże podają, że jest nim co drugi Polak (znalazłem badania podające wartość 53 proc.). Załóżmy roboczo, że liczba Polaków dysponujących jakimikolwiek pieniędzmi to jakieś 30 mln obywateli (uwaga: w ogóle nie uwzględniam tych milionów rodaków, którzy mieszkają na emigracji, a z których znaczna część bardzo aktywnie urządza życie nam, muszącym nad Wisłą znosić skutki ich zdalnych wyborów). 53 proc. z 30 mln to 16 mln. Załóżmy, że tak wielu jest przeciwników przyjmowania w Polsce uchodźców w grupie dysponującej jakimikolwiek (nawet najskromniejszymi) środkami na pomoc.

Załóżmy też, że jednej piątej z nich nie przyszłoby do głowy użycie argumentu: "a polskie dzieci głodują". Pozostaje grupa licząca prawie 13 mln. Z pewnością wiele z tych osób zaangażowanych jest już w różne dobroczynne programy. Wyobraźmy sobie jednak, że ci, którzy mówią: "trzeba porządnie nakarmić swoje dzieci, zanim uratuje się od śmierci cudze", przeznaczają złotówkę dziennie na owo dożywianie najuboższych małych Polaków. Uzyskujemy na ten cel 348 mln zł miesięcznie. Podzielone przez 200 tys. dzieci, daje nam ok. 1900 zł na dziecko na miesiąc. Jest to kwota, z którą naprawdę można już coś sensownego zrobić. A co by było, gdybyśmy opodatkowali się na ten cel wszyscy? Złotówka dziennie dzieli nas od sytuacji, w której hańbiący problem niedożywienia dzieci zostaje w Polsce rozwiązany. A w sporach o imigrantów trzeba szukać lepszego argumentu.

Doświadczenie nauczyło mnie, że moi interlokutorzy skonfrontowani z tym, co wyżej, czym prędzej zmieniają pole dyskusji. Na przykład kreśląc plastyczne wizje hekatomby, jaką zafundują nam, naszym dzieciom, matkom i starcom nadciągający falą muzułmanie (a każdy muzułmanin powinien być z definicji traktowany jak potencjalny gwałciciel i morderca, dlatego ich nie chcemy; jak mawiali przedwojenni polscy antysemici: "nie jest winą wilków, że je tępimy"). Wtedy ja znów kontratakuję liczbami. Wyznawcy jakiej religii stanowią najliczniejszą grupę wśród ofiar popaprańców z IS? Muzułmanie. Jaki procent muzułmanów żyje w krajach arabskich (z których wrogiej infiltracji najbardziej się obawiamy)? 18 proc. (największe kraje islamskie na świecie to m.in. Indonezja, Pakistan, Indie, Bangladesz).

Jak się człowiek chce bać, nic nie jest w stanie mu przeszkodzić, to jasne. Jeśli ktoś koniecznie nie chce dostrzec szansy tam, gdzie są przecież nie tylko (realne) zagrożenia - będzie konsekwentnie uciekał od faktów, tworzył niedające się logicznie obronić konstrukcje, przytaczał historie z cyklu: "a u mnie w dzielnicy w Sztokholmie raz widziałem, jak imigrant coś podpalił", i tworzył z tego zasadnicze prawdy, nie bacząc na to, że tego samego dnia spotkał trzystu imigrantów, którzy wyświadczyli mu dobro lub byli obojętni. Albo pisze - to autentyk, który padł z ust skądinąd bardzo mądrego człowieka - że skoro papież zabrał na pokład samolotu dwunastu potrzebujących uchodźców, to może należałoby apelować, by uratował też dwunastu ONR-owców, bo oni są dziś w Polsce ciężko przez lewactwo prześladowani.

Liczby problemu nie rozwiążą. Nie rozwiąże się go też w mniej lub bardziej mądrej facebookowej czy telewizyjnej dyskusji. Tego problemu nie rozwiązałoby nawet cudowne rozmnożenie dóbr (domów, miejsc pracy czy chleba), podobne do tego, które miało miejsce nad Jeziorem Galilejskim. Czytałem ostatnio mądrze prowokującą książkę znanego teologa Gerharda Lohfinka "Przeciw banalizacji Jezusa", który analizując tę ewangeliczną historię, zwraca uwagę na często pomijany detal. Skonfrontowani z głodnym tłumem uczniowie Jezusa zadziałali tu jak sprawni menedżerowie z organizacji charytatywnej, szybko przeliczając, jaką kwestę trzeba przeprowadzić, by kupić odpowiednią ilość pożywienia. Pan wyraźnie daje im jednak do zrozumienia, że nie o gastronomię tu chodzi, ale o wspólnotę.

Po pierwsze - każe ludziom położyć się na ziemi, tak jak robiono w czasie wystawnych uczt, a nie w czasie pospiesznego posiłku.

Po drugie - dzieli ich na grupy po pięćdziesiąt albo sto osób, tworzy wspólnoty stołu, nie ustawia ich w kolejce jako klientów dobroczynności, robi z nich braci, którzy mogą spojrzeć sobie w oczy, dostrzec potrzeby, w ich świetle ocenić możliwości. Obcemu pomożesz albo nie pomożesz, ale komuś, kogo poznałeś, z kim ucztowałeś, bratu?

Nic się nie zmieni, dopóki sami nie zrozumiemy, że wszystko, co mamy, dostaliśmy. I że Pan posadził nas przy jednym i tym samym stole z koczującymi dziś w Grecji czy Turcji uchodźcami. Co będzie, jeśli się z nimi nie podzielimy? Historia zbawienia pełna jest opowieści o ludziach (i narodach, i grupach), którzy przywłaszczając sobie Boże dary, byli ich później - jako nieumiejętnie nimi zarządzający - pozbawiani.

Fragment książki Szymona Hołownii: Instrukcja obsługi solniczki

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Szymon Hołownia: zaproście ich do stołu
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.