Oczekiwania to dobra rzecz. Są oznaką tego, że żyjemy w czasie. Ale wiemy, że nie wszystkie się spełniają. Nie możemy oczekiwać, aby ziściły się wszystkie nasze oczekiwania. Nie jesteśmy też w stanie spełnić wszystkich oczekiwań, które inni kierują pod naszym adresem. A jednak często żyjemy tak, jakby to była nieprawda.
Presja oczekiwań i wymagań jest wszechobecna. Oddychamy nią jak powietrzem. W pracy często jesteśmy rozliczani za wyrobienie planu. Jeśli go wykonamy, zwykle poprzeczkę stawia się wyżej. Przecież trzeba się wykazać, by awansować. Niektórzy pobierają się dlatego, że nie chcą zawieść czyichś oczekiwań. Zdarza się, że pierwsze lata małżeństwa (życia zakonnego lub kapłaństwa również) przypominają stąpanie po ostrych kamieniach niespełnionych oczekiwań. Gdy nie poddajemy się pokusie ucieczki i zaglądamy do swojej duszy, owe kamienie powoli się wygładzają, przestają ranić, można po nich chodzić, ponieważ oczekiwania schodzą na ziemię. Jeśli mimo wszystko trwamy w iluzji, że musi być po naszemu albo idealnie, oczekiwania zamieniają się w morderców miłości.
Nie inaczej wygląda sprawa w relacji z Bogiem. Tutaj również stosujemy podobną taktykę. Albo oczekujemy zbyt wiele od Boga albo sądzimy, że On tyle od nas oczekuje, iż nie sposób temu podołać. A przy tym w naszej wyobraźni nie możemy się uwolnić od wymagającego oka Jego Opatrzności. Taka wiara męczy.
Bóg tak naprawdę niczego od nas nie wymaga. Takie wyrażenie może szokować, bo przecież w Ewangelii Jezus co chwila mówi, zróbcie to, nie róbcie tamtego. Nie chodzi jednak o to, czy coś robić czy nie, ale dlaczego i jak robić.
"Bóg stworzył wszystko po to, aby było" (Mdr 1, 14). Od wielu lat nie mogę nadziwić się prostocie tego zdania. To najwspanialsza odtrutka na perfekcjonizm, jaką znalazłem w Piśmie świętym. Dawniej to zdanie mnie niepokoiło. Powodowało duchowe swędzenie. Dzisiaj częściej budzi radość i pokój. Zanim do tego doszło, musiałem stoczyć nieco bezsensowną walkę, bo w końcu ją przegrałem i musiałem skapitulować. W mojej głowie hodowałem obraz Boga "menadżera", który stawiał cele, rozliczał i odpowiednio nagradzał bądź ganił. Z początku nie miałem pojęcia, że stoi za tym takie a nie inne wychowanie religijne.
Nosząc to zdanie w sercu, pewnego dnia zrozumiałem, że aby odkryć siebie jako dar dla innych i siebie jako istotę obdarowaną, wobec której Bóg tak naprawdę nie wysuwa żadnych roszczeń, najpierw muszę wewnętrznie przyjąć, że jestem niepotrzebny. To paradoks, pozorna sprzeczność. Ale celowo używam tu słowa "niepotrzebny". To słowo razi w tym miejscu, bo i my sami często Boga do czegoś "potrzebujemy". Wiecznie Go o coś prosimy, przypominamy sobie nieraz o Nim dopiero wtedy, gdy coś nam dokuczy. "Potrzebność" zabarwia nasze codzienne relacje z ludźmi. Odzywamy się do nich, gdy czegoś potrzebujemy. I oczekujemy, że staną na wysokości zadania. Rzadko nawiązujemy kontakt, gdy niczego od nich nie oczekujemy. Nie chodzi o to, by obejść się bez Boga, lecz by nie postrzegać siebie i Jego jak rzecz. W niebie niczego nie będziemy Bogu dawać, oprócz bycia dla Niego.
Bóg do niczego mnie nie potrzebuje. Zadziwiające objawienie, którego przyjęcie otwiera drogę do duchowej wolności. Jeśli popatrzymy na nasze istnienie z punktu widzenia Boga, to przecież On nie musiał nas stwarzać. Jeśli tak, to powołanie ludzi do istnienia jest całkowicie bezinteresowne. Wspomina o tym również Jezus w Ewangelii według św. Mateusza, kiedy opisuje Ojca, który jest dobry dla ludzi bez względu na ich postępowanie (Por. Mt 5, 45-47).
Bóg nie stworzył mnie po to, bym dostarczył Mu jakiejś wartości, uczynku, rzeczy, dobra, których On nie ma. Niczego nie dodam do Jego boskości, nawet gdy się pojawię w niebie. Z wychowania religijnego i katechez wyniosłem jednak coś przeciwnego: jestem tak ważny. a moje dobre postępowanie jest tak istotne, że beze mnie Bóg by umarł, jakby żył moimi dobrymi uczynkami i staraniami, które daję Mu ze swojej szczodrobliwej łaski. Taką wewnętrzną postawę rzeźbi w nas latami moralizm, zarzewie perfekcjonizmu, głoszony dość nagminnie w naszym kościołach i na katechezach.
A gdybyśmy tylko rozważali nieustannie pierwsze zdanie z Katechizmu Kościoła Katolickiego, mielibyśmy więcej pokoju w sercu: "Bóg, w samym sobie nieskończenie doskonały i szczęśliwy, zamysłem czystej dobroci, w sposób całkowicie wolny stworzył człowieka, by uczynić go uczestnikiem swego szczęśliwego życia" (KKK, 1). Kluczem do bezinteresownej miłości Boga jest właśnie to, że do niczego nie jestem Mu przydatny. I właśnie dlatego jestem w Jego oczach tak cenny. Bóg po prostu chce, abym miał udział w Jego szczęśliwym życiu. Jeśli głęboko przejmę sie tym, że przez wiarę już uczestniczę w życiu Boga, to wówczas zapragnę, aby stało się to doświadczeniem innych. I nie da się do tej wspólnoty życia z Bogiem zaprowadzić inaczej niż przez świadectwo życia, przez dobre czyny i słowa, które z wiary wypływają. Ale wtedy moje czyny nie są już tylko nakazem moralnym odgórnie nałożonym na biedną duszę ludzką, ani zarabianiem na niebo (bo Chrystus już na nie "zarobił"), lecz odpowiedzią człowieka, który chce dzielić się podarowanym mu szczęściem z innymi.
Moralizm wychodzi z założenia, że zanim staniemy przed Bogiem, to najpierw musimy coś dla Niego zrobić. A chodzi o to, by najpierw zauważyć, że jesteśmy. I to bycie nie zależy w najmniejszym stopniu od naszych wysiłków i dobrych uczynków. Jeśli odczuwam w sobie presję, że ciągle Bóg czegoś ode mnie oczekuje i mnie to męczy, to najprawdopodobniej jeszcze nie odkryłem, jak wielkim darem jest moje nagie istnienie. Przecież to w "Nim poruszamy się, żyjemy i jesteśmy" (Dz 17,28)- napisze św. Paweł.
Obrazem bezinteresownej relacji Boga do nas jest chociażby relacja matki do dziecka nienarodzonego, które ona nosi w sobie. Gdyby dziecko mogło mówić, powiedziałoby, że w swojej matce porusza się, żyje i jest. Pewnie nie ma świadomości, że brzuch mamy to cały jego świat, ale bez tego świata nie przeżyłoby ani chwili. Matka ciągle jest w relacji z dzieckiem, bardzo bliskiej, cielesnej i duchowej, chociaż dziecko nic dla niej nie robi. Jest raczej wprost przeciwnie: jej całe istnienie przekazywane jest dziecku za darmo.
Na początku Chrystus nie stawia wymagań, lecz mówi do każdego człowieka: "Jeśli chcesz". Jeśli więc rozważywszy, kim On rzeczywiście jest, co nam daje, do czego zaprasza, zdecyduję się na Jego drogę, to wówczas niewątpliwie pojawią się pewne wymagania i oczekiwania. Ale i wtedy ruch Bożych darów w świecie i we mnie wcale się nie zatrzymuje. Ocuciło mnie kiedyś zdanie, które św. Jan Paweł II napisał w encyklice "Veritatis splendor": "Człowiek nie potrafi o własnych siłach naśladować i przeżywać miłości Chrystusa. Staje się zdolny do takiej miłości jedynie mocą udzielonego mu daru" (VS, 22). Dlatego jeśli przedstawi się prawo moralne i oczekiwania Boga względem nas, pomijając dar i łaskę, to Ewangelia przestaje być Dobrą Nowiną, zamienia się w rozczarowujący ciężar, od którego człowiek chce uciec. Albo na scenę wchodzi "silna wolna" i "staraj się bardziej".
Staram się, ale mi nie wychodzi
Św. Teresa z Lisieux zwróciła kiedyś uwagę swojej siostrze, Genowefie: "Za bardzo oddajesz się temu, co czynisz, tak jakby każda rzecz była twoim ostatecznym celem, a ty masz nadzieję, że go dosięgniesz; jesteś zdziwiona, gdy upadniesz. Trzeba być przygotowanym na upadek". Jeśli rzeczywiście widzisz cel, jeśli Bóg już jest dla Ciebie celem, jeśli przyjmiesz, że wystarczy Mu, że jesteś, wtedy presja znika. Nie wszystkiemu musisz oddawać się bez reszty i bez błędu. A Jego oczekiwania nagle stają się słodkim jarzmem.
Zapraszamy na weekendowe skupienie o duchowym perfekcjonizmie
W trakcie skupienia przewidziany jest cykl konferencji, czas na osobistą refleksję, modlitwę, wspólne Eucharystie, adorację, bycie w ciszy, możliwość rozmowy i spowiedzi.
Termin: 2 (piątek po południu) - 4 lutego (niedziela do południa) 2018
Miejsce: Dom Rekolekcyjny Księży Jezuitów w Zakopanem ("Górka")
Prowadzący: o. Dariusz Piórkowski SJ, duszpasterz, pisarz, rekolekcjonista
Formularz zgłoszeniowy TUTAJ
Skomentuj artykuł