"Urodziłem się jako żywe poronienie". Poruszająca historia przyjścia na świat ks. Kaczkowskiego

"Urodziłem się jako żywe poronienie". Poruszająca historia przyjścia na świat ks. Kaczkowskiego
(fot. archiwum prywatne rodziny, 1979)
Logo źródła: WAM Przemysław Wilczyński

19 lipca 1977 roku, godzina dziewiąta dwadzieścia pięć. Wersje zdarzeń - jak to bywa w rodzinach, gdzie anegdota to materia zmienna i żywotna - są dwie.

Wedle pierwszej, nieco bardziej dramatycznej, ale i - wszystko na to wskazuje - zmitologizowanej po latach przez samego Jana, rodzi się w szpitalu w Gdyni-Redłowie dziecko w zasadzie nielegalne. "Minimalna waga urodzeniowa, w czasie kiedy przyszedłem na świat, wynosiła tysiąc gramów. Urodziłem się, ważąc dziewięćset osiemdziesiąt gramów, a więc jako żywe poronienie" - opowie w "Życiu na pełnej petardzie".

DEON.PL POLECA

Dramatyczny poród

Wedle wersji drugiej, nieco tylko mniej dramatycznej, za to najwyraźniej zgodnej ze stanem faktycznym, urodzony w siódmym miesiącu ciąży chłopiec ma tysiąc dwadzieścia gramów wagi ciała. Pielęgniarki wpisują w akt urodzenia liczbę dziewięćset osiemdziesiąt, by w razie - bardzo wówczas prawdopodobnej - śmierci dziecka zdjąć ze szpitala ewentualną odpowiedzialność.

- Akcja porodowa zaczęła się, gdy leżałam już ze dwa, trzy tygodnie w szpitalu - wspomina Helena Kaczkowska. - Pani doktor chciała mi trochę pomóc, wypychając dziecko za pomocą nacisku na brzuch, a ja ją odruchowo odepchnęłam. Byłam przekonana, że dziecko jest żywe. Urodził się, nie krzyknął… Po chwili zaczął oddychać, a potem natychmiast przetransportowano go do inkubatora.

Tamten dzień zapamiętała babcia Jana, pracująca - jako szefowa księgowości - w produkującej kosmetyki krakowskiej Chemicznej Spółdzielni Pracy "Florina". Zbliża się właśnie termin półrocznego sprawozdania, atmosfera w biurze napięta, w dodatku Wincentyna obchodzi tego dnia imieniny, panuje zatem tłok i gwar. Współpracownicy składają życzenia, wręczają kwiaty. Na biurku głównej księgowej dzwoni telefon.

Ochrzciły go pielęgniarki

- Nic mnie nie zaniepokoiło, bo byłam przekonana, że Ziuk, który odezwał się po drugiej stronie, będzie chciał mi złożyć życzenia - wspomina pani Wincentyna. - Tymczasem on mówi, że Helenka w szpitalu, że pielęgniarki były bardzo niespokojne, że dokonały chrztu "z wody", nadając dziecku imię Adam, i że chłopiec musi pozostać w inkubatorze przynajmniej do osiągnięcia dwóch kilogramów wagi…

"Wcześniak z porodu pośladkowego urodzony w stanie ciężkim. (…) W pierwszych dwóch tygodniach życia duże zaburzenia oddychania i krążenia, obrzęki twardzinowe. Apatyczne. Brak odruchów" - czytam w opisie znajdującym się w zachowanej Książeczce Zdrowia Dziecka Jasia Kaczkowskiego. W tym samym opisie znajduje się informacja, że dziecko po trzeciej i piątej minucie od urodzenia dostało trzy punkty w dziesięciopunktowej skali Apgar, co nawet dzisiaj byłoby informacją alarmującą, oznaczającą ryzyko śmierci lub upośledzenia.

Mały Jaś ledwo to przeżył

To może dość oczywiste, ale jednak konieczne zastrzeżenie: są późne lata siedemdziesiąte - PRL-owska rzeczywistość służby zdrowia nijak się ma do czasów dzisiejszych, w których ratowanie dzieci nawet kilkusetgramowych jest normą. - Wcześniak na granicy życia i śmierci - opowiada o tamtych dniach Józef Kaczkowski.

- Lekarze nie dawali większych szans, bo dzieci tak szybko urodzone przeżywały wówczas rzeczywiście rzadko. Pytałem pielęgniarkę: "Czy on żyje?", a ona odpowiadała: "Pójdę i zobaczę"… Wreszcie wraca: "Tak, żyje". Docierając tam codziennie, miałem różne myśli. A potem widziałem go leżącego w inkubatorze. Szczurek. Chude to - nóżki i rączki jak patyki. No i te nieproporcjonalnie wielkie stopy. "Dziadek" - tak na niego mówiłem prawie od początku, bo był chudy, cherlawy i pomarszczony. "Jak tam dziadek?" - pytali mnie koledzy w pracy.

 

Jan <3 #jankaczkowski

Post udostępniony przez Piotr Żyłka (@piotrekzylka)

Cała rodzina przeżywała sytuację

Atmosfera niepewności udziela się nie tylko rodzicom. Musiała być intensywna, skoro zapamięta ją nawet spędzający wakacje na Wybrzeżu kuzyn nowo narodzonego.

 - To było jak grom z jasnego nieba - opowiada Grzegorz Bernasik.

- Szary, ponury dzień. Pamiętam moją mamę, a ciocię Jana, i jej słowa: "Ziuk mówi zdrowaśki, ciocia w szpitalu, a braciszkowi to nie można na razie za bardzo wierzyć". Tak to zostało podane mnie, dziesięciolatkowi, który w przerwach między kopaniem piłki i graniem w kapsle poświęcił chwilę uwagi temu, że rodzi mu się kuzyn. Z następnych dni pamiętam, jak stoimy pod szpitalem, bo nas nie wpuścili do środka. Moja mama trzyma na ręku Magdę, całuje ją nerwowo, płacze i próbuje - chyba na migi, przez okno - rozmawiać z ciocią Heleną. Trudno nawet powiedzieć, że towarzyszyła temu atmosfera niepewności. Była raczej pewność, że to potrwa dzień, dwa, że nie ma cudów. Dość powiedzieć, że gdy Jan się urodził, to przez wiele lat nikt go nie pobił, jeśli idzie o przeżywającego swoje narodziny tak wczesnego wcześniaka. Jeszcze przez jakiś czas byłem na północy na wakacjach i każdy kolejny dzień zaczynaliśmy od wieści ze szpitala. Trzeba było tam iść albo ewentualnie zadzwonić z telefonu stacjonarnego, żeby połączyć się z jakąś znajomą pielęgniarką, która może coś wie, a może nie wie…

To doświadczenie wpłynie na całe życie ks. Jana

Ani Helena, ani Józef Kaczkowski nie pamiętają, kiedy atmosfera niepewności zamieniła się w spokój. Lekarze odetchnęli najwyraźniej po kilkunastu dniach, gdy można było zaniechać podawania - stosowanego dotąd z przerwami - sztucznego tlenu.

Choć w inkubatorze pozostał do szóstego tygodnia życia. "Stan dziecka od trzeciego tygodnia życia wolno, ale systematycznie poprawia się. Zaczęło przybierać na wadze" - napisano w Książeczce, by nieco dalej dodać informację o dwukrotnym przetaczaniu krwi w związku z infekcją w drugim miesiącu życia. A także o tym, że wypisany ze szpitala w szóstym tygodniu chłopiec, choć jest zdrowy, "wymaga specjalnej opieki".

Józef Kaczkowski: - Gdy wylądował w domu, wyglądał już na "podhodowanego", przypominał wreszcie dziecko. Zaczęliśmy go cierpliwie karmić, kropla po kropli, bo nie bardzo chciał jeść.

W pierwszym okresie życia syna Kaczkowskich odwiedzają babcie z obojga stron: częściej będąca już wówczas na emeryturze, a mieszkająca w Olsztynie matka Józefa, nieco rzadziej jego teściowa.

- Po raz pierwszy pojawiłam się w Sopocie, gdy Jaś był jeszcze malutki - pamięta babcia Wincentyna. - Patrzyłam na to dzieciątko w beciku jak sprzed wojny: miał pewnie parę miesięcy, coś do niego mówiłam, a on nie otwierał oczu. Nic, tylko spał.

Kaczkowscy wiedzieli już wtedy, że wcześniactwo Jana odbiło się na jego fizycznej kondycji. Zaważy to nie tylko na latach dzieciństwa, ale też w jakimś sensie na całym życiu przyszłego księdza.

*  *  *

Tekst pochodzi z biografii autorstwa Przemysława Wilczyńskiego "Jan Kaczkowski. Życie pod prąd"

*  *  *

Z okazji urodzin ks. Jana mamy dla Was specjalną promocję. Wystarczy kupić w sklepie internetowym WAM książkę, e-booka czy dowolny produkt znajdujący się na tej liście, a do zamówienia dołączamy kubek "Żyję na pełnej petardzie" (ważne - kubek jest do zamówienia zwierającego daną rzecz z listy, nie do każdego zakupionego produktu w ramach zamówienia, czyli jak ktoś kupi na jednym zamówieniu 3 książki o J. Kaczkowskim, dostanie 1 kubek). By otrzymać kubek, w zamówieniu należy podać kod: JK18. W przypadku zakupu samego e-booka, należy podać adres do wysyłki kubka. Akcja trwa do 22.07.2018

"Żyję na pełnej petardzie"???? Tym ponadczasowym hasłem ks. Jan Kaczkowski streszczał styl swojego życia ???? Kubek z tym...

Opublikowany przez Wydawnictwo WAM Czwartek, 19 lipca 2018
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Urodziłem się jako żywe poronienie". Poruszająca historia przyjścia na świat ks. Kaczkowskiego
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.